Druga część rozważań na marginesie Przyszłości liberalizmu Alana Wolfego
„Liberalizm proceduralny, w odróżnieniu od substancjalnego – pisze Alan Wolfe – odnosi się nie do politycznego celu, lecz do moralnego ideału”. Ideałem tym jest zasada równości wobec prawa, na gruncie której możliwe staje się zbliżenie liberalizmu i nowoczesnego – to znaczy nieupierającego się przy religijnym pochodzeniu władzy politycznej – konserwatyzmu. Dwie pozostałe formacje ideologiczne zachodniego świata – chrześcijańscy i socjalni demokraci – również przyjęły ten liberalny aksjomat moralny, a idea państwa prawa doczekała się przynajmniej formalnego uznania także poza Zachodem, co pozwoliło wysunąć argument o końcu historii. Liberalizm odniósł zatem zwycięstwo i na tym rozważania o jego aspekcie proceduralnym można by zakończyć – gdyby nie to, że ciągle powraca, w mniej lub bardziej zmodyfikowanej formie krytyka, jaką pod adresem liberalnej demokracji sformułował na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku niemiecki konserwatysta (a przez pewien czas także nazista) Carl Schmitt. Sceptyczne co do trwałości liberalizmu poglądy Schmitta zyskały sporą popularność wśród amerykańskich republikanów w czasie rządów George’a W. Busha, a także – co ważne z polskiego punktu widzenia – wśród warszawskich historyków idei średniego pokolenia, którzy stanowili intelektualne zaplecze realizowanego w latach 2005-2007 projektu IV Rzeczypospolitej.
Maksymalnie streszczając podjętą przez Schmitta krytykę liberalizmu, zamknąć można ją w stwierdzeniu, iż istotą polityki jest konflikt między wrogimi sobie grupami ludzi. „Konflikt” i „wrogość” rozumiane są tu w sposób fizyczny i egzystencjalny – Schmitt odwraca Clausewitzowską maksymę o wojnie jako kontynuacji polityki innymi środkami, twierdzi, że jest ona zjawiskiem pierwotnym i przyrodzonym rodzajowi ludzkiemu, a polityka stanowi tylko jej wysublimowaną formę, autentyczną o tyle, o ile zaangażowane w nią grupy i jednostki zdolne są wrócić do formy niewysublimowanej: gotowość na śmierć w imieniu własnej grupy pozostaje istotą polityczności. Skoro tak, to głoszone przez liberałów zasady racjonalnego uzgadniania interesów, dążenia do kompromisu i uniwersalnego pokoju są hasłami stricte antypolitycznymi, grożącymi – jeśli zostałyby zrealizowane – zniszczeniem jednego z kluczowych aspektów ludzkiego życia. To, iż broniąc jednego z wielu wymiarów życia, Schmitt ze spokojem odnosi się do ewentualności śmierci, jest tylko pozornie nielogiczne – w odróżnieniu od Hobbesa, do którego często jest porównywany, Schmitt nie był indywidualistą. Rozumował w kategoriach narodu i to naród właśnie miał być doświadczającym pełni życia politycznym podmiotem.
Mimo iż sam Schmitt do końca swoich dni – zmarł w roku 1985 – skompromitował się przynależnością do NSDAP, jego filozofia wywarła znaczący wpływ na konserwatywnych myślicieli drugiej połowy XX wieku. Leo Strauss, który w porę uciekł z nazistowskich Niemiec, by przekazać Schmittowskie idee paru pokoleniom amerykańskich polityków i publicystów, powyżej opisaną obronę polityczności uznał za przejaw nie nacjonalizmu, lecz troski o godność ludzkiej egzystencji. „To, czego pragną przeciwnicy polityczności – referował na początku lat 30. Strauss – sprowadza się ostatecznie do woli ustanowienia świata rozrywki, świata zabawy, świata pozbawionego powagi” .
Groźba zdziecinnienia ludzkości w wyniku postępu i liberalizmu, która w latach 30. była zaledwie przeczuwana, w ostatnich dekadach XX wieku stała się aż nazbyt realna. Opisany przez Francisa Fukuyamę triumfalny pochód magnetowidu – dowód końca historii – był dokładnie tym, czego Schmitt i jego uczniowie się obawiali. Niesmak, jaki wywołało typowe dla lat 90. wypieranie poważnej debaty przez drugorzędne kwestie towarzysko-obyczajowej natury oraz tęsknota – rzadko ze zrozumiałych powodów wyrażana wprost – za powrotem poważnej polityki z okresu zimnej wojny przyczyniły się do entuzjazmu, z jakim przyjęto reakcję administracji George’a W. Busha na ataki terrorystyczne z września 2001 roku. Ogłoszenie „wojny z terrorem” było nie tylko sposobem mobilizacji społecznego poparcia dla działań rządu, lecz także próbą rekonstrukcji polityczności wraz ze wszystkimi jej egzystencjalnymi implikacjami.
Nie była to próba udana. Na poziomie międzynarodowym rychło okazało się, że ludzie Osamy bin Ladena nie są w stanie prowadzić wyrównanej – a tylko taka usprawiedliwiałaby dramatyczną retorykę – walki z supermocarstwem. Tęskniącym do powagi i rzeczywistej polityczności zwolennikom Leo Straussa – a więc, pośrednio, Schmitta – nie udało się także przywrócić poważnego politycznego charakteru amerykańskiej debacie publicznej. Wprost przeciwnie – wezwania do walki z wewnętrznym wrogiem (czyli liberałami) podnoszone przez Karla Rove’a, Dinesha D’Souzę czy Ann Coulter (która, jak wypomina jej Alan Wolfe, publicznie nawoływała do zabójstwa Ala Gore’a), zbyt radykalne, by móc zostać potraktowane poważnie, przyczyniły się do dalszej degradacji polityki. Wojna z terrorem, czy wręcz, jak proponowali republikańscy ideolodzy Richard Perle i David Frum – ze złem, okazała się dziecięcą zabawą. Użyty w warunkach liberalnej debaty publicznej Schmittowski heroiczny język bezkompromisowej walki stoczył się do poziomu histerycznego bełkotu.
Co uderzające, Wolfe skupia się na antyliberalnej treści tego dyskursu i upatruje w nim poważne zagrożenie. Jego popularność tłumaczy niskim zainteresowaniem polityką wśród centrowych wyborców, które zwiększa relatywną siłę „twardych” i radykalnych elektoratów. Nie dostrzega jednak, że to wycofanie ludzi o poglądach umiarkowanych w sferę prywatną stanowi dowód zwycięstwa liberalnej koncepcji społeczeństwa, zgodnie z którą jednostki powinny być zdolne, niezależnie od bieżącej sytuacji politycznej, do realizacji własnych planów życiowych. Również fakt, że retoryka wojny nie przekłada się – na szczęście – na jakiekolwiek akty fizycznej agresji, świadczy o sile liberalnego systemu, który skutecznie kanalizuje polityczne namiętności i sprowadza je do poziomu literackich ćwiczeń. To tego właśnie – braku egzystencjalnych konsekwencji publicznych działań – Schmitt nie był w stanie w liberalizmie zaakceptować i to właśnie uważał za przejaw zastępowania polityczności niepoważną rozrywką.
Obrona heroicznej polityczności nie wyczerpuje jednak listy antyliberalnych argumentów Schmitta. Pewna kwestia praktyczna ma równie istotne znaczenie. W wydanym w roku 1923 eseju Kryzys demokracji parlamentarnej Schmitt dowodził, że drogi demokracji i liberalizmu – od czasów rewolucji amerykańskiej wspólnie realizujących pewien projekt cywilizacyjny w świecie zachodnim – rozchodzą się. Nowy, masowy charakter demokracji sprawia bowiem, że wola powszechna coraz częściej okazuje się sprzeczna z liberalnym poszanowaniem dla społecznych formy i litery prawa. Demokracja przechodzi tym samym na stronę dyktatury – nawet najbardziej drakońskie i arbitralne decyzje stają się na jej gruncie słuszne, o ile tylko popiera je większość. W nadchodzącej konfrontacji liberalizm jest skazany na klęskę, ponieważ to właśnie wola większości stanowiła, wobec braku głębszych teologicznych podstaw, główne źródło jego legitymizacji.
We wczesnych latach 20., dostrzegając to, co wydawało mu się terminalną słabością liberalizmu, Schmitt starał się raczej wzmocnić system niż przyspieszyć jego upadek. To właśnie leżało u źródła słynnego Art. 48 konstytucji Republiki Weimarskiej, zaprojektowanego przy współudziale Schmitta w celu uchronienia Niemiec przed komunizmem, a który ostatecznie posłużył do wprowadzenia nazistowskiej dyktatury. Art. 48 nadawał prezydentowi Rzeszy prawo wprowadzenia stanu wyjątkowego i „przywrócenia prawa i porządku” przy użyciu siły. Na pierwszy rzut oka rozwiązanie zapisane w Art. 48 było roztropną reakcją na przyrodzoną słabość liberalizmu i metodą wzmocnienia go poprzez przywołanie instytucji suwerena (według Schmittowskiej definicji był nim właśnie podmiot decydujący o stanie wyjątkowym). Skoro demokracja zmierzała w stronę aliansu z despotyczną dyktaturą, liberalizm mógł odwołać się do konserwatywnej, wywodzącej się z feudalizmu i absolutyzmu tradycji europejskiej myśli politycznej. Rozwiązania podobne do weimarskiego przyjęto w szeregu innych państw – w polskiej konstytucji kwietniowej pozycję prezydenta jako suwerena podkreślał zapis o odpowiedzialności „przed Bogiem i Historią” – rzadko kiedy można je jednak uznać za sprzyjające liberalnym zasadom.
Tym, czego Schmitt w liberalizmie nie zrozumiał – i czego Wolfe zdecydowanie w dzisiejszej Ameryce nie docenia – jest fakt, że od zapisanych w konstytucji zasad sprawowania władzy i podejmowania decyzji nie może być wyjątków. Uzasadnieniem dla liberalnego i pluralistycznego systemu politycznego nie może być to, że w wypadku zagrożenia debata zostanie zawieszona, a większościowy sposób podejmowania decyzji zastąpiony paternalistycznymi decyzjami jednostki. Wprost przeciwnie – to fakt, że reguły parlamentarnej gry obowiązują bez względu na sytuację, świadczy o sile liberalizmu; zmianie ulec może co najwyżej, jak w Wielkiej Brytanii w czasie II wojny światowej, sposób, w jaki te formalne ramy wypełnia się polityczną i doraźną treścią. Pod tym względem doświadczenia ostatnich lat są umiarkowanie budujące: „Wojna z terrorem” posłużyła do uzasadnienia paru wątpliwych decyzji w polityce zagranicznej i zmniejszyła otwarcie amerykańskiego społeczeństwa na świat zewnętrzny, nie była jednak stanem wyjątkowym w Schmittowskim rozumieniu tego terminu. Pod tym względem opis autorytarnych ciągot straussistów, zawarty w rozdziale Pan Schmitt jedzie do Waszyngtonu, jest równie przesadzony, co podnoszone przez D’Souzę czy Coulter ostrzeżenia o złu, jakie Ameryce mogą wyrządzić liberałowie. W głębi swojej natury Stany Zjednoczone, nawet jeśli się to konserwatystom nie podoba, pozostają państwem liberalnym – ani rzeczywiste zagrożenia (sowiecki atak nuklearny w dobie zimnej wojny), ani najbardziej dramatyczny tembr debaty publicznej (powszechnie po 11 września przyjmowana retoryka wojny z islamskimi terrorystami) nie są w stanie zmienić ani kalendarza wyborczego ani konstytucji. Tam, gdzie niepokojące zmiany ustrojowe rzeczywiście mają miejsce – czołowym przykładem są towarzyszące podpisywaniu ustaw deklaracje prezydenta, w jaki sposób zamierza te ustawy wykonywać – wynikają one bardziej z długofalowych procesów polityczno-społecznych niż z doraźnych reakcji na bieżące wydarzenia. Dokonaną przez Schmitta – i ciągle powracającą w myślach różnych filozofów polityki – diagnozę o nieuchronnym zgonie liberalizmu w starciu z radykalną demokracją uznać należy zatem za co najmniej przedwczesną. Recepta na liberalizmu ratowanie, oparta na odkurzeniu wczesnonowożytnej koncepcji osobowego suwerena, okazała się mało przydatna i wprost kontrproduktywna. Mimo wielkiego wrażenia, jakie robi na politycznie wrażliwych studentach filozofii, Carl Schmitt nie ma nic ważnego do powiedzenia.
***
Z wyjątkiem, przynajmniej jeszcze do niedawna, Polski. Schmitt wywarł znaczący wpływ na światopogląd grupy filozofów średniego pokolenia, którzy stanowili intelektualne zaplecze projektu IV Rzeczpospolitej, będący pierwotnie, jak pamiętamy, wspólny dla PiS i PO. W wymiarze najbardziej praktycznym w projekcie tym chodziło o odsunięcie od władzy i wpływów postkomunistycznej oligarchii, lecz dla Marka Cichockiego, Dariusza Gawina i Dariusza Karłowicza równie ważna – jeśli nie ważniejsza – była budowa silniejszej, bardziej solidarnej (co nie znaczy egalitarnej) wspólnoty politycznej. O ile w uchwalonej w roku 1997 Konstytucji naród polski zdefiniowano, w indywidualistyczny i liberalny sposób, jako „wszystkich obywateli Rzeczypospolitej”, o tyle w IV RP Polaków łączyć miało coś więcej – gotowość do poświęceń. Za sprawą prowadzonej przez Karłowicza Fundacji Świętego Mikołaja Warszawę pokryły bilboardy z pytaniem „Czy oddałbyś życie za ojczyznę?”. By przekonać tych, którzy mogliby się wahać nad odpowiedzią, Gawin zaangażował się w tworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego. Powołując się na idee konserwatyzmu i republikanizmu, grupa odbudowywała de facto nacjonalizm, uzasadniając jego potrzebę i moralną słuszność w dokładnie ten sam sposób, co kilkadziesiąt lat wcześniej Schmitt. Zaczerpnięty od niemieckiego filozofa termin „Teologia Polityczna” stał się tytułem wydawanego przez grupę pisma, a przekonanie, że istotą polityki zagranicznej jest walka z zagrażającymi narodowi wrogami, stało się aż nazbyt widoczne w okresie, gdy Cichocki doradzał prezydentowi Kaczyńskiemu.
Nie jest do końca jasne, przynajmniej dla piszącego te słowa, dlaczego grupa inteligentnych i obytych w świecie ludzi na intelektualnego patrona wybrała sobie filozofa, flirtującego z najbardziej prymitywną i antyintelektualną doktryną polityczną w dziejach ludzkości. Najprawdopodobniej byli zniesmaczeni i rozczarowani polską demokracją lat 90. w podobnym stopniu, co Schmitt słabą i jeszcze nie zakorzenioną Republiką Weimarską. W obydwu przypadkach chwilowe, wynikłe z transformacji do nowego systemu, trudności zostały uznane za jego chroniczną wadę. Schmitt usiłował rozwiązać problem, zbliżając liberalizm do absolutyzmu. Jego polscy epigoni chcieli wzmocnić państwo, uciekając się do XIX-wiecznych metod narodowej mobilizacji, a równolegle wspierali stronnictwo polityczne, dążące, nieco wbrew swojej nazwie, do ograniczenia rządów Prawa na rzecz Sprawiedliwości. To, co za pierwszym razem doprowadziło do tragedii – przejęcia przez Hitlera dyktatorskiej władzy na mocy Art. 48.2 – w drugim przypadku przyniosło farsę. Projekt skokowego umoralnienia polskiego życia publicznego skończył się „aferą gruntową”, a próba powrotu do postrzegania polityki w kategoriach wroga i przyjaciela – faktyczną izolacją Polski na arenie międzynarodowej.
Część pierwsza rozważań: https://liberte.pl//uwagi-o-%e2%80%9eprzyszlosci-liberalizmu-czesc-pierwsza?ed=11