Co się stało z „zieloną wyspą”? To przytomne pytanie postawił w swoim tekście na łamach GW z 14 lutego, krytykując dereformę emerytalną rządowych zusolubów, prof. Jerzy Hausner. Jeszcze przed rokiem regularnie obserwowaliśmy występy premiera Donalda Tuska i innych polityków rządu na tle kolorowej mapy politycznej Europy, na której miły kolor zielony był zarezerwowany dla Polski. Jako jedynego kraju, który w okresie najgłębszej dekoniunktury nie popadł w recesję. Ta propaganda sukcesu spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem w wielu kręgach, także umiarkowanie krytycznych wobec rządu i zdystansowanych nieco do PO. Na debacie ekonomicznej, na dzień przed katastrofą smoleńską, można było usłyszeć, że owa mapa z „zieloną wyspą” Polską może stać sie nowym symbolem nowoczesnego polskiego patriotyzmu, obok logotypu i dziedzictwa pierwszej Solidarności.
Tak się nie stanie. Dane pozwalające na powstanie mapy z „zieloną wyspą” były prawdziwe, ale pokazywały tylko wycinek rzeczywistości, jeśli chodzi o ekonomiczną kondycję naszego kraju. Poziom zadłużenia naszych finansów publicznych był wysoki od wielu lat i w efekcie kryzysu, który rzekomo ominął Polskę szerokim łukiem, ta sytuacja uległa dodatkowemu, szybkiemu pogorszeniu, potęgując nieroztropną politykę finansową wszystkich rządów, przynajmniej od 1993 roku. Naturalnie poziom długu publicznego w Polsce jest niski w porównaniu z wieloma krajami zachodniej Europy. Te porównania nie mają jednak większego sensu, skoro nie uwzględniają różnicy etapu rozwoju gospodarczego, ponadto czy pociechą jest, że mamy niższy dług od krajów, które stoją u progu bankructwa, co dotyczy przecież nie tylko Grecji, ale być może także Hiszpanii i Włoch? Zwłaszcza, że tamte państwa, jako członkowie strefy euro, są beneficjentami nowych mechanizmów pomocowych, mają także coraz realniejsze nadzieje na skorzystanie z wprowadzenia niżej oprocentowanych „euroobligacji”.
Sytuację Polski w perspektywie przyszłej walki o oddłużenie kraju pogarsza właśnie mit „zielonej wyspy”. Zbyt wielu decydentom do sposobu myślenia i mentalności wkradło się przekonanie, że jest ok. Paradoksalnie, jeśli spojrzeć na zakres reformatorskiego wysiłku w różnych krajach UE i u nas, trzeba wręcz rzec, że utrzymanie się Polski minimalnie nad progiem 0% wzrostu PKB w kryzysowych latach 2008 i 2009 było czymś niedobrym. Kraje, którym w oczy zajrzało widmo recesji, przekonały się boleśnie, że czasy taryf ulgowych przejściowo się skończyły i czas zakasać rękawy, bez nadmiernego oglądania się na PR. W Wielkiej Brytanii partie opozycyjne, Liberalni Demokraci i torysi, otwarcie – niczym Churchill – obiecywały „krew, pot i łzy”. Dziś realizują niezwykle głęboki program cięć. Także w Holandii partie przerzucały się nie obietnicami socjalnymi, a deklaracjami woluminu oszczędności budżetowych, a wygrała liberalna VVD, która zapowiedziała wolumin największy. W środku kryzysu lewica przegrała wybory w Niemczech, gdzie koalicja FDP i chadeków przeprowadziła bardziej ograniczone, ale społecznie niepopularne cięcia i straciła politycznie, lecz ma niezłe szanse na odbudowę większości do wyborów w 2013 r. Ambitny program cięć realizowała także koalicja konserwatywno-chadecko-liberalna w Szwecji, kraju kulturowo przywiązanym do osłon socjalnych. Większości nie utrzymała, ale nie zdobyła jej także koalicja lewicowa. We Francji rząd nie ugiął się pomimo spadających notowań, w Hiszpanii za reformy rynku pracy wzięli się wręcz sami socjaliści. W Polsce, pomimo wyjątkowo wygodnej pozycji politycznej rządzącej koalicji, „zielona wyspa” wygenerowała przekonanie, że to wszystko nad Wisłą potrzebne nie jest. Dziś pewnym jednak wydaje się, że to mrzonki, a kadencja 2011-15 będzie okresem konieczności reformatorskiej, co oczywiście nie daje żadnych politycznych gwarancji reform w polskich warunkach, gdzie poziom odpowiedzialności za państwo jest po prostu mniejszy niż w każdym z wymienionych państw zachodnich. Co ciekawe, notowania PO nie zaczęły spadać, gdy przeforsowała ona bolesne zmiany w zakresie wcześniejszych emerytur, ani gdy jej liderzy zostali obarczeni przez opozycję odpowiedzialnością za katastrofę smoleńską. Stało się to wtedy, gdy PO otwarcie zeszła ze swojej antyetatystycznej ścieżki działania. Oby było to memento dla rządzących po wyborach jesienią.
Zmiany w OFE to bowiem produkt mentalności „zielonej wyspy” i wielu miesięcy, kilku lat lekceważenia problemów. Planowanie finansów państwa doszło do ściany i redukcja składki do OFE to cena tych zaniechań. W tym samym czasie reformy, powszechne w Europie, są w Polsce nadal tabu, w tym nawet podniesienie wieku emerytalnego, które rząd Niemiec chce zaproponować jako reformę paneuropejską.
Gdyby jeszcze przeniesienie środków z OFE do bieżącego wydatkowania obudziło polskich polityków… Jednak ruch ten utrwala zgubną mentalność „zielonej wyspy”, zastrzyk gotówki daje nie tylko oddech, ale redukuje presję reformatorską. W politycznych głowach znów sie zieleni. Zwłaszcza w najbardziej szkodliwej głowie minister pracy Jolanty Fedak, która już zaczęła szukać pomysłów na dodatkowe cele wydatkowania uzyskanych z OFE środków, tak aby, broń Boże, nie posłużyły one choćby minimalnej konsolidacji finansów publicznych.
Wszystko to prowokuje obserwatora do wniosku, że Polsce przydałaby się recesja, a może nawet przekroczenie przez dług bezpiecznościowego progu 55% PKB. Skoro tylko taki wstrząs może spowodować, że polska elita polityczna pojmie, że muzyka dopływająca z „zielonej wyspy” to nie fanfary na jej cześć, a orkiestra z Titanica.