Europa właśnie osiągnęła przełomowy moment kryzysu. W zależności od tego, co stanie się na Cyprze, może być od tej pory coraz lepiej – lub coraz gorzej.
Na pierwszy rzut oka warunki zaproponowane cypryjskiemu rządowi przez MFW i Unię Europejską w zamian za uratowanie sektora bankowego są rozsądne i sprawiedliwe. Skoro to właściciele depozytów byliby głównymi ofiarami plajty wyspiarskich banków, to właśnie oni powinni być najbardziej zainteresowani, by jej uniknąć. A skoro fundusz gwarancyjny sięga tylko 100.ooo euro, to właśnie na tej sumie warto wyznaczyć próg podatkowy. 10- albo nawet 15-procentowy podatek od oszczędności powyżej tej sumy to mniejsze zło niż wysoce prawdopodbna strata wszystkiego. Wreszcie, skoro wśród czynników, które przyczyniły się do wybuchu kryzysu w roku 2008 był niedostateczny globalny nadzór finansowy i przymykanie oczu na istnienie rajów podatkowych w rodzaju Cypru, to opodatkowanie depozytariuszy właśnie tamtejszych banków jest racjonalną próbą wystawienia rachunku za kłopoty tym, którzy ponadprzeciętnie się do nich przyczynili. Haracz uderzy oczywiście nie tylko w rosyjską mafię czy północnoeuropejskich cwaniaków, którzy starali się uniknąć płacenia podatków w miejscu prowadzenia działalności, ale i tak wydaje się bardziej sprawiedliwym rozwiązaniem niż zwiększanie ilości pustego pieniądza, koszty czego – w postaci wyższej inflacji – ponieśliby wszyscy mieszkańcy kontynentu, także ci przez lata rzetelnie płacący podatki.
Niestety, to co ekonomicznie racjonalne i moralnie słuszne niekoniecznie jest bezpieczne. Główna obawa związana z omawianym właśnie w cypryjskim parlamencie „strzyżeniem” depozytariuszy jest taka, że wywoła ono masowe wycofywanie oszczędności i – w konsekwencji – bankructwo, któremu miało zapobiec. To dlatego banki na wyspie będą zamknięte co najmniej do piątku – choć mleko i tak się wylało, bo nawet jeśli podatek nie zostanie ostatecznie nałożony, to i tak utrata zaufania do cypryjskich usług finansowych już się dokonała. Nie tylko zresztą cypryjskich – szturm na banki może nastąpić także w innych krajach pogrążonego w kryzysie Południa UE. Rynki finansowe już zaczęły brać to pod uwagę – rozpiętość oprocentowania między obligacjami niemieckimi a hiszpańskimi wzrosła w poniedziałek rano o 24 punkty bazowe, sięgając 3,71 punktu procentowego; w przypadku Włoch jest to 3,35 punktu. Dla zadłużonych po uszy budżetów oznacza to kolejne miliardowe wydatki i ryzyko zjazdu po równi pochyłej, w ślad za Grecją: im większe odsetki, tym większe ryzyko, że Lizbona, Madryt i Rzym także poproszą o międzynarodową pomoc. Kto zagwarantuje, że częścią pomocowego pakietu nie będzie „strzyżenie” obywateli? Tym bardziej, że o ile na Cyprze chodzi głównie o pokazanie niemieckim podatnikom, że rząd nie wydaje ich pieniędzy lekką ręką, to w przypadku wielokrotnie większych gospodarek włoskiej i hiszpańskiej samych zewnętrznych funduszy po prostu nie wystarczy? Skoro zaś jutro spodziewać się można podatku podobnego do tego wprowadzonego na Cyprze, to może już dziś warto pójść do banku i wycofać oszczędności?
Przed paniką trudno się obronić. Paradoksalnie, głównym czynnikiem stabilizującym sytuację staje się brak zaufania: coż bowiem zrobić z gotówką wycofaną z banku, jeśli rośnie przestępczość i trudno o pewne inwestycje?
Dlatego ciągle możliwy jest także optymistyczny scenariusz. Przykład Cypru może uświadomić Europejczykom z Południa, że koniec końców to oni będą płacić rachunki za działania i zaniechania rządów, które wynoszą do władzy. Pieniądze nie biorą się z powietrza, wszystkie publiczne wydatki są koniec końców finansowane przez prywatne jednostki: w formie jawnego podatku lub dyskretnej inflacji. To właśnie stosunek do tej zasadniczej ekonomicznej prawdy jest głównym czynnikiem różnicującym dziś Europę. Północ, mało wprawdzie subtelnymi metodami, stara się przekazać tę lekcję Południu. Jeżeli zabieg się uda, Unia jako całość może przestawić się na bardziej stabilny model gospodarowania.