Janusz Korwin-Mikke ogłosił swój start w wyborach na prezydenta Warszawy. O zaskoczeniu trudno mówić, bo założyciel UPR korzysta z biernego prawa wyborczego w większym stopniu niż jakikolwiek inny polski polityk. Nie zanosi się także, by wybory samorządowe w stolicy wygrał. Tym nie mniej istnieją przynajmniej dwa powody, by jego manifestowi poświecić nieco uwagi.
Jak donosi „Dziennik”, głównym punktem programu Korwin-Mikkego jest zmiana polityki komunikacyjnej w mieście: tramwaje mają zniknąć ze wszystkich miejsc, gdzie kolidują z ruchem kołowym, a wydzielone pasy dla autobusów zlikwidowane. „Będę prezydentem ludzi, którzy mają samochody i którzy są bezlitośnie tępieni przez panią Gronkiewicz-Waltz” – zapowiedział.
Deklaracja ta jest znakomitym przykładem, na którym wytłumaczyć można różnicę między liberalizmem pozytywnym a konserwatywnym, głoszonym niegdyś przez Mikkego pod paradoksalnym hasłem realizmu, a obecnie – znów sądząc po nazwie ugrupowania – wolności i praworządności. Podczas gdy liberalizm pozytywny dąży do maksymalizacji jednostkowej wolności biorąc pod uwagę realnie istniejące ograniczenia, liberalizm konserwatywny niemal całkowicie je ignoruje, dostrzegając we wszelkich próbach wspólnego – państwowego, miejskiego, sąsiedzkiego – działania drogę do zniewolenia. W konsekwencji, praktyczne programy konserwatywnego i pozytywnego liberalizmu często okazują się sprzeczne. Tak długo, jak dylemat pozostaje na abstrakcyjnym poziomie filozoficznej „wolności do” i „od”, podejście liberalno-konserwatywne z reguły zwycięża, bo teoretycznie pozostawia pełną swobodę wyboru sposobu, w jaki wolność od społecznego przymusu zostanie wykorzystana. Konfrontacja z rzeczywistością – na przykład praktycznymi problemami transportowymi dużego miasta – zmienia jednak perspektywę: okazuje się, że to liberalizm pozytywny chce nam dać jak największą swobodę przemieszczania się (chociażby rowerem lub komunikacją publiczną), podczas gdy liberalno-konserwatywne dążenie do zniesienia przywilejów autobusów i dyktatu tramwajów nie tylko ogranicza nasz wybór („dojechać do pracy szybko tramwajem czy wygodnie samochodem?”), lecz także pogarsza sytuację, którą miał polepszyć: samochody osobowe korkują miasto o wiele szybciej niż wiozące taką samą liczbę pasażerów autobusy i tramwaje.
By móc na serio zgłaszać propozycje w stylu likwidacji transportu zbiorowego trzeba mieć silną motywację ideologiczną. W przypadku Janusza Korwin-Mikkego jest to niechęć do jakiejkolwiek własności publicznej, oraz – co równie ważne – tak uparte odrzucanie idei postępu, że prowadzące do ignorowania faktu, iż podparty ideą lub nie, rzeczywiście się on dokonuje. To również dzieli liberalizm konserwatywny od pozytywnego, którego polscy przedstawiciele już w latach osiemdziesiątych przyznali, że „ludzkość skazana jest na kompromis i racjonalizm społeczny i polityczny, które według naszego rozeznania sprowadzić można do czterech zasad: podstawę wolności stanowi własność, rozumiana jako środek do celu, którym jest ochrona i powiększanie właśnie wolności ludzkiej; postęp, ze wszystkimi jego zagrożeniami będący w końcu faktem historycznym, a nie wymysłem progresistów, wymaga zwiększania społecznego nadzoru nad gospodarką i bolesnego, ale koniecznego ograniczania swobody jednostki; wzrost nadzoru wymaga utrwalenia pozycji demokracji przedstawicielskiej oraz jej doskonalenia w taki sposób, by zwiększyć udział we władzy najszerszego ogółu obywateli; świadomość postępu i konieczności przemian społecznych musi iść w parze ze sceptycyzmem i nieufnością wobec propozycji eksperymentów społecznych; pamiętać trzeba o znaczeniu tradycji i wartości.” Ukłon w stronę „tradycji i wartości” zapowiada późniejsze – w większości prawdopodobnie szkodliwe – kompromisy, ale racjonalności powyższego liberalnego credo trudno jest zaprzeczyć. Tym bardziej, że zostało ono zweryfikowane w realnym politycznym życiu – jego autor, w podziemnym „Przeglądzie Politycznym” ukrywający się pod pseudonimem Anna Barycz, jest dziś szefem rządu.
Z drugiej strony, mimo niedorzeczności konkretnego pomysłu (Korwin-Mikke nazwał tramwaje „zabytkiem XIX wieku” i opowiedział się za iście gierkowską w stylu modernizacją poprzez zastąpienie ich autobusami), warto docenić fakt, iż jego autor jako jeden z niewielu ludzi w Polsce robi to, co w liberalnej demokracji polityk robić powinien: reprezentuje interesy określonej grupy społecznej (w swoim przekonaniu – kierowców) i w oparciu o ich głosy chce wygrać wybory. Przyznaje przy tym, że interesy te są sprzeczne z interesami innych grup (w tym przypadku – ludzi nie posiadających samochodu, lub takich, którzy go mają, ale wolą nie używać). Polskiemu życiu publicznemu, które zdominowane jest przez kwestie symboliczne od „obrony konstytucji” poprzez „budowanie zgody” po „wypełnianie testamentu ofiar Smoleńska”, bardzo takie podejście do polityki jest potrzebne.