Dyskusja wokół tzw. deklaracji wiary lekarzy budzi zrozumiałe emocje. Trudno przejść obok niej obojętnie, ponieważ jak w soczewce skupia w sobie wiele ważnych i trudnych do jednoznacznego rozstrzygnięcia problemów, które od dawna stanowią oś ludzkiej debaty etycznej. Żadna ze stron, postulujących łatwe rozwiązania pojawiających się tutaj dylematów, nie wydaje się mieć pełni racji: ani popierający tych lekarzy zwolennicy tego samego światopoglądu, sugerujący, że złożenie takiej deklaracji i postępowanie w zgodzie z nią w życiu zawodowym to wyłącznie sprawa samych lekarzy (tak nie jest), ani zwolennicy poglądu, zgodnie z którym lekarze tacy powinni zostać pozbawieni prawa do wykonywania zawodu całkowicie, albo przynajmniej wyeliminowani z publicznej służby zdrowia (nie ma ku temu wystarczających przesłanek). Zjawisko klauzuli sumienia funkcjonuje w służbach zdrowia najbardziej cywilizowanych krajów świata od bardzo dawna, budząc od czasu do czasu pewne kontrowersje, ale w swojej sumie jednak z powodzeniem. Istnieje możliwość włączenia tych „deklaracji wiary” w system klauzuli, pod warunkiem świadomego działania instytucji państwa oraz dobrej woli samych lekarzy, którzy zaakceptują, że złożenie deklaracji nie jest tożsame z uprawnieniem do prowadzenia misji nawracania pacjentów.
W sprawie treści tej konkretnej „deklaracji wiary” są trzy kluczowe płaszczyzny problemu. Pierwsza odnosi się do samej treści „deklaracji”, która ujawnia pole do niespójnej interpretacji, czyli – jak pokazało życie – nie jest dość precyzyjna. Kluczowy jej zapis mówi, iż jedynym dysponentem decyzji o momencie rozpoczęcia i zakończenia życia ludzkiego pozostaje Bóg. Podczas gdy istnieje jasność co do pierwszego z momentów (wiedza o przekonaniu katolików, iż początek życia następuje wraz z poczęciem, jest powszechna), to trudności nastręcza uściślenie momentu drugiego. Jasnym jest, że wykluczona zostaje eutanazja, ale w szarej strefie pozostaje cała problematyka uporczywej terapii. W teorii nauczanie kościoła pozwala na rezygnację z uporczywej terapii, ale w praktyce całej palety indywidualnych przypadków konkretnych pacjentów nie ma jasności. Często pojawiają się w debacie publicznej głosy, jak najbardziej specjalistów – samych lekarzy, z których wynika, że rezygnację z uporczywej terapii uznają oni i traktują na równi z eutanazją. Niewykluczone jest więc, że nawet w grupie 3000 sygnatariuszy „deklaracji wiary” istnieją znaczące dyskrepancje w ocenie tych zjawisk. Dlatego zarzut pod adresem inicjatorów „deklaracji wiary” z Wandą Półtawską na czele, iż kanon etyczny nie został doprecyzowany, wydaje się słuszny. Jest też niedobrze, że „deklaracja” pojawiła się w Polsce zanim prawnie i praktycznie ugruntowały się u nas tzw. testamenty życia, czyli deklaracje pacjentów, którzy mogliby w nich zawierać swoje dyspozycje postępowania wobec samych siebie w odniesieniu do prowadzenia uporczywej terapii. Pojawiła się bowiem oto dysproporcja i nierówność pozycji, polegająca na tym, iż lekarz może stanowczo ugruntować swoje stanowisko, zaś pacjent nie ma żadnego narzędzia egzekwowania swojej woli i w sytuacji krytycznej zostaje ubezwłasnowolniony i niestety także uprzedmiotowiony przez światopogląd swojego terapeuty.
Jeśli chodzi o wykładnię „deklaracji wiary”, to z tym istnieje jeszcze dodatkowy problem, być może kuriozalny, ale już zupełnie dobitnie pokazujący brak precyzji autorów. Otóż stwierdzenie, iż to Bóg wyłącznie decyduje o momencie końca ludzkiego życia można interpretować zarówno jako „tak” dla uporczywej terapii, jak i jako „nie” dla wszelkiej terapii. Skoro bowiem choroby są zjawiskiem najczęściej naturalnym, to także powodowana przez nich w określonym momencie ich przebiegu śmierć jest takowym zjawiskiem. Odsuwanie jej w czasie, a tym bardziej zapobieżenie jej całkowicie poprzez zupełne wyleczenie choroby, może być rozumiane jako ingerencja w Boży plan związany z końcem danego życia ludzkiego. Zdaję sobie sprawę, że ta interpretacja jest odwrotnością oczekiwań inicjatorów „deklaracji wiary”, ale nie jestem do końca pewien, że świadomi są tego wszyscy sygnatariusze, albo że autorzy deklaracji są świadomi tego problemu interpretacyjnego. Sam fakt, że pojawia się on po lekturze tekstu (a odnalazłem go już w kilku miejscach w ramach toczącej się od kilki dni debaty o „deklaracjach”), budzi niepokój, a na inicjatorów nakłada w mojej ocenie obowiązek radykalnie czytelnej reakcji.
Druga płaszczyzna problemu z „deklaracją wiary” jest najważniejsza i dotyka relacji międzyludzkich, tutaj relacji lekarz-pacjent. Zadaniem liberała jest postulować sytuację, w której obu tym podmiotom ludzkim zostanie zagwarantowany maksymalny zakres wolności. Obu! To oznacza z jednej strony odrzucenie sugestii, że lekarz, aby zachować prawo do wykonywania zawodu musi osobiście wykonywać świadczenie medyczne nie do pogodzenia z jego światopoglądem, wiarą i sumieniem. Z drugiej strony odrzucona zostaje sugestia, że lekarz ma prawo do wypełniania tak sformułowanej „deklaracji wiary” w życiu zawodowym bez oglądania się na potrzeby, interesy, światopogląd, wiarę i sumienie pacjenta. W liberalizmie wolność jest wartością naczelną, ale jej zakres dla każdego człowieka jest ograniczony identycznie wielkim zakresem wolności innych ludzi. Wolność jednego nie może oznaczać przymusu lub szkody dla drugiego człowieka. Lekarze mają więc prawo do działania zgodnie z tymi „deklaracjami” pod warunkiem zabezpieczenia praw wolnościowych ludzi, którzy lekarzami nie są. Najprostszy przykład: dla katolików in vitro jest niedopuszczalne, bo powoduje „śmierć ludzi poczętych”, ale już dla luteranów jest czymś dobrym, bo dzięki niemu rodzi się człowiek, który bez tej metody nigdy by nie zaistniał. Wolność luterańskiej pacjentki i jej luterańskiego męża nie może być ograniczona wolnością katolickiego lekarza. To nie do przyjęcia.
Rozwiązanie dylematu wydaje się proste i znane już z praktykowania klauzul sumienia. Na szczęście jest tak, że żyjemy w społeczeństwie pluralistycznym pod względem religii, mamy niekatolickich lekarzy, a także całą masę lekarzy katolickich, którym sumienie pozwala na więcej niż to, co zapisano w skrajnie restrykcyjnej „deklaracji Półtawskiej”. Dzięki nim sygnatariusze „deklaracji” mogą ją wypełniać, ponieważ prawo do pełnej informacji gwarantuje równocześnie wolność pacjenta. Prawo do informacji w tym przypadku musi mieć dwa elementy. Po pierwsze, lekarz lub zatrudniający go podmiot związany kontraktem z NFZ musi w błyskawicznym tempie kierować pacjentów do alternatywnych lekarzy, gdy dojdzie do odmowy pacjentowi takiej czy innej czynności lekarskiej poprzez powołanie się na „deklarację”. W wymagających tego przypadkach oznacza to także wykonanie transportu medycznego pacjenta (tutaj pojawia się problem generowania kosztów finansowych przez „deklaracje wiary”, który jednak nie będzie w tym tekście rozwijany, nie mniej musi być zasygnalizowany, skoro mamy do czynienia ze środkami publicznymi). Optymalnie podmiot posiadający kontrakt z NFZ powinien unikać sytuacji zatrudniania w jakiejkolwiek z newralgicznych specjalizacji wyłącznie sygnatariuszy „deklaracji” (być może regulacje powinny wprowadzać parytet?). Wszelki „filibuster”, czyli dywersja mająca w złej woli na celu utrudnienie pacjentowi dostępu do lekarza-niesygnatariusza „deklaracji” powinna być karana tak dotkliwie, aby powodzenie transferu pacjenta leżało w najlepszym interesie transferujących podmiotów.
Po drugie, celem ułatwienia pacjentom korzystania z wolności, unikania nieporozumień i straty czasu, a także w celu umożliwienia optymalnego korzystania przez pacjentów z prywatnej opieki zdrowotnej, lista lekarzy-sygnatariuszy powinna być upowszechniona. Sygnatariusze „deklaracji” są na ogół ludźmi dumnymi ze swojej wiary, więc upublicznienie listy byłoby elementem dawania świadectwa przez nich. Równocześnie jednak, w obawie przed stygmatyzowaniem lekarzy-sygnatariuszy, dodatkowe środki ochrony ich dobrego imienia powinny być przedsięwzięte. Wszelkie akty wrogie wobec nich powinny być analizowane pod kątem odpowiednich paragrafów zakazujących wzywania do nienawiści z powodu różnic wyznaniowych.
Trzecia płaszczyzna problemu została już zasygnalizowana. Lekarze powinni móc składać „deklarację wiary” i – pod warunkiem zabezpieczenia wolności pacjenta – powinni móc pracować w zgodzie z jej treścią. Jednak nie oznacza to, że mogą oni prowadzić w swoim życiu zawodowym namiastkę działalności misyjnej i nawracać pacjentów. Mogą świecić przykładem, ale nie wywierać presję. Byłoby niedopuszczalne, gdyby nie ograniczali się do odmowy czynności przez wzgląd na „deklarację”, a posuwali do aktywnego utrudniania pacjentom korzystania z tych świadczeń, które odrzucają. Gdyby w gabinetach rugali, krytykowali, oceniali, potępiali swoich pacjentów z powodu innych wyborów etycznych. Próbowali mobbingu, wywierali presję, ujawniali tajemnicę lekarską. To należy podkreślić, dlatego że działania zarówno pani Półtawskiej, jak i większości polskich biskupów – np. w zakresie wywierania presji na prawodawców – pokazują, że liderzy polskiego katolicyzmu nie zadowalają się na ogół uzyskaniem prawa i możliwości do życia zgodnie ze swoją wiarą. Aspirują oni raczej do tego, aby także i innych ludzi do życia zgodnie z katolicką wiarą nakłonić, a nawet zmusić. Gdyby ta postawa dotknęła także znaczący ułamek polskiej społeczności lekarskiej, to zimna wojna religijna w naszym społeczeństwie stałaby się faktem, zaś polaryzacja służby zdrowia według holendersko-belgijskiego modelu z XIX w. byłaby nieunikniona.
Tego nie czyńcie. Wasze życie, wasze decyzje, wasza wolność. Ale życie innych ludzi to już ich decyzje i ich wolność. Nie wasza. Bogami nie jesteście.