Referendum to święto demokracji i każdy obywatel ma powinność uczestniczenia w nim – to wie każdy. Czy nadchodzące referendum w Warszawie to też powód do radości i okazja do wykazania się obywatelską postawą?
Prezydent RP, premier a nawet Prymas Polski ogłosili swoją sugestię, żeby nie iść, a zaraz potem przez media przewinęła się fala krytyki tych oświadczeń ze strony przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego. Politolodzy, reprezentanci fundacji wspierających demokrację oburzyli się, twierdząc że referenda to kwintesencja demokracji, a namawianie do absencji to podważanie demokratycznych zasad. No to jak w końcu – iść czy nie iść? I czy wynik referendum faktycznie powie coś o ocenie rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz?
Iluzjoniści rozstawiają swój kramik
Pomysłodawcą referendum warszawskiego jest jeden z dzielnicowych burmistrzów dawniej związany z SLD, a od kiedy partia ta stała się niepopularna działający pod szyldem „Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej”. W różnych dzielnicach Warszawy funkcjonują komitety, wspólnoty i projekty o niewiele mówiących nazwach, pod którymi to przykrywkami kryją się dawni działacze partyjni. Wiedząc, że szyldy partyjne dzisiaj są antyreklamą znaleźli cwaniacki sposób na wprowadzenie w błąd wyborców i wciśnięcie się do rady dzielnicy jako rzekomo niezależna i apolityczna inicjatywa.
Do referendalnej akcji szybko przystąpiły Ruch Palikota i PiS, które nie ukrywają, że sprawę traktują jako okazję do odsunięcia od władzy PO i jako ogniwo ogólnopolskiej kampanii politycznej skierowanej na zajęcie jej miejsca w ławach rządowych. Zresztą inicjator akcji sam przyznawał, że sprawa była zawczasu umówiona z politykami innych ugrupowań. Więc gdzie tu oddolność i obywatelskość?
Wydaje się naiwne popieranie i nazywanie każdego referendum świętem demokracji, bez brania pod uwagę okoliczności. To trochę przypomina bezwiedne wchodzenie w rolę tzw. „pożytecznego idioty”. Akurat to referendum jest organizowane odgórnie przez starych wyjadaczy partyjnych i nazywanie go obywatelskim zaskakuje. Instytucja referendum, która w zamyśle miała być środkiem zapobiegania partiokracji i sposobem na zwrócenie władzy mieszkańcom gminy w formie demokracji bezpośredniej staje się swoim własnym przeciwieństwem. Zostaje na naszych oczach zawłaszczona przez partie, a mieszkańcy stają się pionkami w grze polityków. Staje się po prostu kolejnym narzędziem ludzi władzy służącym rozgrywkom politycznym i medialnej promocji polityka cierpiącego na zbyt małą rozpoznawalność.
Warszawiacy na czas określony
Podobnie rejestrowanie w spisie wyborców w Wawie zwolenników PiSu z całego kraju. Idea ustanowienia przepisów dających taką możliwość była taka, żeby w referendum mogli brać udział np. studenci przebywający w danym mieście, albo pracownicy czasowo oddelegowani tu do pracy. Tymczasem politycy wykorzystują ten zapis do swoich celów. Poseł Prawa i Sprawiedliwości Artur Hofman z Kalisza najbezczelniej w świecie publicznie oświadczył, że na czas referendum dopisuje się do spisu wyborców w Warszawie i że będzie tu ściągał swoich partyjnych kolegów.
Oczywiście politycy mają do tego prawo, w sensie takim, że przepisy im tego nie zabraniają. Ale to nie znaczy, że powinni to robić. Korzystanie z uprawnień w taki sposób to raczej przykład choroby demokracji. A jawność z jaką publicznie się przyznają do swoich czynów i intencji wskazuje, iż są już tak zepsuci, że stracili umiejętność odróżniania co wypada a czego nie wypada mówić, a może i w ogóle odróżniania dobra od zła.
Sędzia gra w jednej z drużyn
Niepokoi też żyrowanie takiej działalności przez dziennikarzy oraz przedstawicieli świata nauki i NGO. Czy w takich okolicznościach faktycznych ograniczanie się do stwierdzenia, że „referendum jest ważnym elementem społeczeństwa obywatelskiego” jest zwykłym doktrynerstwem i nieumiejętnością zauważenia realnego kontekstu czy też jest przykładem żenującego braku wnikliwości?
Osobnym problemem jest postawa związanych z PiSem dziennikarzy, którzy mają czelność nazywać samych siebie niezależnymi. Łatwość z jaką usprawiedliwiają dosłownie każde świństwo Prezesa i jego podwładnych jest odrażająca. Oburza notoryczne przyznawanie, że sprzeczne z duchem prawa wykorzystywanie przepisów do własnych celów politycznych jest naruszeniem norm, a następnie nazywanie tego „wilczym prawem” polityka. Ten dziwny termin „wilcze prawo”, który ma sugerować „zdaję sobie sprawę, że to działanie niegodne i nieetyczne, ale przecież wszyscy tak robią, na tym polega polityka” służy usprawiedliwianiu czynów, które powinno się piętnować, a nie usprawiedliwiać. Zamiast stać na straży reguł życia politycznego i bić na alarm za każdym razem gdy dzieje się coś złego dziennikarze przyznają politykom – cwaniakom punkty za technikę. W ten sposób przykładają rękę do psucia obyczaju politycznego, a w konsekwencji do psucia demokracji. To jawna abdykacja z roli społecznej do jakiej media zostały powołane.
Nie pouczać
Warszawskie referendum nie ma nic wspólnego z oddolną, lokalną demokracją ani z oceną dokonań Prezydent Miasta. To wyłącznie zogniskowana na Warszawie ogólnopolska gra polityczna. Dorośli mieszkańcy mogą w niej wziąć udział jeśli chcą, tym bardziej że mogą mieć swoje powody aby głosować za lub przeciw, więc mogą być i tacy, którzy powiedzą „mnie nie interesuje jakie były zakulisowe intencje referendum, po prostu jeśli mam okazję wyrazić swoje zdanie o HGW to z niej korzystam”. Ale używanie akurat w tym przypadku argumentu o obywatelskiej powinności razi nieadekwatnością.
Nie oznacza to jednak, że powinno się ludzi namawiać do niepójścia do urn. Niech sami decydują. Prezydent Komorowski po prostu wyszedł z roli sugerując takie rozwiązanie, szczególnie, że obiecywał być prezydentem ponadpartyjnym. Lepiej by zrobił gdyby ograniczył się do poinformowania kto za tą sprawą stoi i jakie są jej kulisy dodając, że to wypaczanie ducha konstytucji RP. I gdyby w tym miejscu postawił kropkę, zostawiając obywatelom decyzję o głosowaniu lub niegłosowaniu.
Każdy mieszkaniec oczywiście może sam decydować czy zechce wziąć udział w referendum. Rolą obserwatorów, komentatorów jest aby ten wybór był świadomy, dokonany na podstawie wiedzy o tym kim rzeczywiście są inicjatorzy referendum, oraz co – zresztą jawnie – deklarują. Inaczej zostanie nam tylko gra pozorów.