Niewiele poetyckiej wrażliwości pozostawia w nas szkolny kanon – nierzadko ostatnie miejsce spotkania człowieka z wierszem – co sprawia, że poezja w dyskursie publicznym pojawia się sporadycznie i często w pobłażliwym lub, co gorsza, naiwnie natchnionym tonie.
W roku 1989 niemiecki poeta Hans Magnus Enzensberger, w tytule swojego eseju, zadaje zaczepne i pozornie niewinne pytanie: A co słychać w liryce? Tekst zawiera bolesną diagnozę poetyckiej rzeczywistości: poezja trzyma się na powierzchni literatury cudem i ostatkiem sił, a podaż znacznie przekracza popyt, ponieważ liczba czytelników w każdym kraju, niezależnie od jego wielkości, wynosi dokładnie 1354 osoby. W ten sposób, być może niechcący, poeta tworzy teorię nazywaną dziś „stałą Enzensbergera” – nieprawdziwy mit na temat niszowości poezji, prowadzący do jej bezrefleksyjnej autokolonizacji. Ta oparta na niejasnych podstawach teza to fatum nałożone na poezję i wygodna wymówka zniechęcająca do wszelkich działań, by stan rzeczy zmienić. Skoro osób zanurzonych w poetycką rzeczywistość jest i zawsze będzie niewiele ponad tysiąc, próżne są próby sprawienia, by Enzensberowski limit drgnął i poszybował choć odrobinę w górę.
Trudno nie zgodzić się, że poezja nigdy nie ściągała na siebie uwagi niezmierzonych rzesz czytelników i świateł reflektorów sceny literackiej. Niewiele poetyckiej wrażliwości pozostawia w nas szkolny kanon – nierzadko ostatnie miejsce spotkania człowieka z wierszem – co sprawia, że poezja w dyskursie publicznym pojawia się sporadycznie i często w pobłażliwym lub, co gorsza, naiwnie natchnionym tonie. Ale czy na pewno poezja to tylko, jak chcą obiegowe opinie i wyobrażenia, spiżowe frazy, wydumane metafory, liczenie zgłosek i odgadywanie, kim jest podmiot liryczny oraz co miał na myśli autor, będący poważną postacią-pomnikiem-za-życia? Aby odczarować ten wizerunek poezji nie wystarczy przekonywanie czytelników, że wiersz może być przyjacielem – trzeba poszerzać poetyckie pole tak, by nie tylko zahaczało o sąsiednie dziedziny sztuki, ale wchodziło z nimi w ożywczy dialog.
Zadanie to nie jest ani trochę karkołomne, ponieważ nie wymaga niczego ponad zmianę czytelniczych przyzwyczajeń. Poezja bowiem od dawna (a być może od zawsze) obecna jest nie tylko i nie przede wszystkim tam, gdzie nauczono nas jej szukać. Gdy wsłuchamy się w tak rozumianą lirykę, usłyszymy coś zupełnie innego niż zrezygnowany Enzensberger. Słychać tam bowiem dźwięki, rytmy, beaty, krzyk, szept, nieartykułowane monosylaby, mocne struny basowej gitary, szalony syntezator. I słowa, rzecz jasna, choć nie zawsze i niekoniecznie.
Obok rzeczywistości drukowanych wierszy istnieje świat spoken word, słowa nieutrwalonego na papierze, lecz performatywnie wypowiedzianego ze sceny. Świadomie pozostające poza literackim mainstreamem środowisko działa prężnie i od czterech lat co roku wybiera mistrza Polski w slamie poetyckim, a warszawski Spoke‘n’Word Festival to impreza, która na dobre wrosła w kalendarz regularnie organizowanych w całym kraju slamów, stając się wydarzeniem, na którym po prostu trzeba być. Remedium na ulotność spoken wordowych tekstów – i jednocześnie pogodzenie chęci ich utrwalenia bez straty performatywnego charakteru – może być rezygnacja z debiutu na papierze na rzecz płyty poetyckiej. Najlepszym przykładem niech będzie „Łoskot” Rudki Zydel, czyli pionierskie nagranie solowego slamowego występu z knajpianymi odgłosami, reakcją publiczności i wierszami najprawdziwiej odczytanymi przez autorkę.
Gdy jednak słów na scenie zabraknie i z nazwy spoken word pozostanie wyłącznie człon pierwszy, nie oznacza to, że nie mamy do czynienia z gestem na wskroś poetyckim. O ile na poziomie semantycznym nie może być mowy o zrozumieniu performansów Jurija Zawadskiego czy Jaana Malina, opartych na nieartykułowanych sylabach, o tyle ich odbiór na poziomie emocji i interpretacja dźwięków i gestów scenicznych jest pełnoprawnym aktem obcowania z poezją.
Alex Freiheit, połowa duetu SIKSA, podczas jednego wieczoru – jak udowodniła podczas zeszłorocznego pasma Off Festiwalu Miłosza – potrafi opowiadać o swoim tomie wierszy Natalia ist sex. Alex ist Freiheit, po czym rzucić się w wir tantrycznego i głośnego performansu. Forma jej wypowiedzi nie ma tu żadnego znaczenia, bo i w wierszach i performansach mówi to samo, tak samo brutalnie rzuca wyzwanie rzeczywistości niepoetyckiej, podobne stawia jej zarzuty. Alex podczas ekscentrycznego występu nie przestaje nawet na moment być poetką i vice versa – Alex składająca podpis na własnej książce nie przestaje być performerką.
Istotą poezji nie jest szelest zadrukowanych kartek, lecz przeżycie, artystyczne doświadczenie powstające na styku ekspresji twórcy i emocji wywołanych w czytelniku, widzu, słuchaczu. Z tego połączenia nie krystalizuje się jednak konkretne intentio operis, ponieważ opus nie ma znaczenia nadrzędnego wobec spontanicznych spotkań ze sztuką, które zaliczyć można do doświadczania poezji w jej żywej, czasem nieoczywistej postaci. Poezja nie musi być czytana, aby być przeżywaną, aby jednak otworzyć się na to przeżycie, potrzebne jest wyjście poza utarte ramy i granice poezji, za którymi oczywistość ustępuje eksperymentowi. Potrzebny jest nam nowy stan skupienia. Taki, który pozwala na spotkanie z poezją wszędzie, nie tylko na stronicach tomów czy wieczorkach poetyckich, ale również podczas performensów, w dusznych i zadymionych knajpianych piwnicach.
Fatalizm diagnozy Enzensbergera staje się mniej fatalny, kiedy nieco inaczej spojrzymy na istotę poezji. Do jego 1354 czytelników należy bowiem doliczyć szereg widzów, rzeszę słuchaczy, tłum uczestników, a następnie stwierdzić, że nie jest tak źle, jak wieszczą grabarze liryki. Najwidoczniej Hans Magnus Enzensberger nigdy nie był na pękającym w szwach slamie poetyckim, co skądinąd zadziwiające, wszak niemiecka tradycja spoken word jest imponująca. Do tego stopnia, że na niejednym slamie za naszą zachodnią granicą spotkać można stałą Enzensbergera, nierzadko z nadwyżką.