Drogie Czytelniczki i Czytelnicy,
W Chatce Socjologa nie ma prądu, a prysznic to wiaderko z wodą z leśnego strumienia. W tym miejscu poznałam Śliwkę, która mieszka w chacie już czwarty miesiąc i kiedy wieczorem gotowałyśmy obiad na kuchni opalanej drewnem, to zadała mi to pytanie:
Kasiu, czego szukasz w Bieszczadach?
(Bo żeby to znaleźć, trzeba zostać tu dłużej – dodała po chwili.)
Następnego dnia rano, zakładając ciężki plecak na ramiona, żałowałam bardzo, że opuszczam to miejsce.
Tym bardziej, że nocą przeleciał nad chatką Starlink. A potem zniknął.
(Czego szukam w Bieszczadach?)
***
Na końcu drogi jest wiata i miejsce na ognisko oraz punkt poboru opłat.
W nocy straż graniczna przejeżdża kilka razy w tą i z powrotem, a niebo jest pełne gwiazd. Potem nad lasem wschodzi księżyc.
Rano przyjeżdża Asia. Okazuje się, że na stałe mieszka w Warszawie, a czas od czerwca do października spędza pracując tutaj, na końcu świata.
Wieś Beniowa już dawno nie istnieje. W 1946 r. komuniści wysiedli ostatnich mieszkańców. Ale obok rośnie stara przeszło 200-letnia lipa.
Stoi niewzruszona i na pewno pamięta życie wsi – starą cerkiew, tartak, hutę szkła. Pamięta pewnie jeszcze dużo więcej…
Wracając kolejnej nocy do Chaty Socjologa, w zaroślach obok drogi zaiskrzyła się piękna żmija. Jak zahipnotyzowane patrzyłyśmy sobie w oczy, a potem każda z nas poszła swoją drogą.
***
Czego szukam w Bieszczadach…
Przed Wami kolejna herstoria, tym razem o Patrycji i o miejscu, które mam w sobie… Zapraszam do czytania!
Miejsce, które mam w sobie. Herstoria Patrycji
Mówią:
– Powinnaś znać swoje miejsce.
– Grunt to znaleźć swoje miejsce na ziemi. Bo bez tego ani rusz.
I jeszcze dodają w dobrej wierze:
– Nie daj innym zająć swojego miejsca.
A ja tam swoje wiem. Poznałam przecież wiele miejsc. I spektakularnych końców świata. Takich, co dech zapierały. I budziły pragnienie na więcej i więcej. I tak bez końca, w tą i z powrotem można przecież…
***
Miejsce, które mam w sobie.
Wiele lat temu.
Jadę Dk 88, kierunek Bytom. Spieszę się bardzo. Za sobą zostawiłam dużo spraw. W sobie mam ich jeszcze więcej. Przelewają się i niebezpiecznie bulgoczą. Nie dają spokoju.
Późne popołudnie, samochody śmigają w obie strony. Ruch duży. Droga jest dwupasmowa, ale nie rozdzielona pasem zieleni. Dużo wypadków. Pośpiech. Nie mam czasu obserwować twarzy ludzi w samochodach, które szybko wymijam.
– Jak można tak się wlec. Dlaczego to pomarańczowe tico jedzie tak wolno? Wiadomo. Facet za kierownicą. Tylko oni tak jeżdżą! Ach.
Spóźniona docieram na miejsce. Zabrze. Dzielnica familoków. Budynek miejskiego przedszkola wybudowany we wczesnych latach pięćdziesiątych. To tu odbywa się praktyka Asztanga Jogi.
Stara zardzewiała furtka. Budynek odrapany, skrzypiące drewniane drzwi. Zapach innej epoki. W 1953 patronat nad budynkiem objęła Huta Zabrze i to, co udało się urządzić wtedy… zostało na zawsze. Bardzo, bardzo daleko od wydizajnowanych , loftowych przestrzeni.
Krzywię się z niechęcią. Odrapana boazeria, a na niej poprzyczepiane tu i ówdzie rysunki dzieci. „Jedz warzywa i owoce”. „Ala ma kota”.
Przed salą gimnastyczną stoi kilkanaście par butów, na wieszaku wiszą płaszcze. To tu. Wchodzę. Drzwi znowu skrzypią niemiłosiernie. Przepraszam za spóźnienie. Ale, ale no wiadomo. Praca, dzieci, dom, a jeszcze ta droga i pomarańczowe tico ze ślamazarnym kierowcą.
Młoda dziewczyna w dziwnych skarpetach bez palców zsuniętych do połowy stopy kiwa surowo głową i wskazuje mi miejsce. Rozkładam matę. Wtedy dociera do mnie dźwięk. Dźwięk, który unosi się nad salą. Szum wiatru, szum deszczu. Oddech Ujaji. Próbuję jeszcze oglądać twarze osób, które praktykują obok, ale powolutku czuje jak porywa mnie siła oddechu.
Po skończonych zajęciach wsiadam do swojego samochodu. Chwilkę trzymam dłonie na kierownicy. W uszach wciąż słyszę ten dziwny miarowy szum. Wracam do domu. Niby nic się nie zmieniło. Samochody wciąż mkną szybko w obie strony, ludzie wracają po wieczornych zakupach do domu. Przepuszczam na przejściu panią z pieskiem. To chyba ratlerek w dziwnym zielonym sweterku. Zapaliły się światła w domach, które mijam po drodze. Wjeżdżam na Dk 88. Jestem ogromnie wzruszona.
Ale to nic wielkiego przecież – tłumaczę sobie. Oddech (taka moja wewnętrzna muzyka). On zawsze jest. Do samego końca. Zawsze.
***
Po latach.
Maj 2017. Spotykam się z panią dyrektor przedszkola (aż się prosi żeby napisać – „Zbieram materiały do książki” – ale tak naprawdę to chcę wrócić w tamto miejsce, poznać jego historię, wrócić do źródeł mojej jogi). Dziwnie się stoi w poszukiwaniu wspomnień na małej zabrzańskiej uliczce pod takim zwykłym przecież przedszkolem.
Budynek przedszkola osadzony jakby pośrodku, rozdarty pomiędzy familokami a całkiem nowymi blokami, przechodzi teraz gruntowny remont. Pani dyrektor okazuje się być uroczą, ale bardzo konkretną kobietą. Opowiada o pozyskaniu środków na remont. Tak, tak, pamiętamy jak bardzo był konieczny. Już w pierwszych dniach jesieni zatykaliśmy na jodze dziury pod oknami kocami. A co dopiero te biedne dzieci!
Pani dyrektor oprowadza mnie po przedszkolu. Rozmawiamy o tym, że za chwilę będzie tu jasno, nowocześnie i przestronnie.
Taka sobie zwykła rozmowa. Zwykli ludzie. Zwykłe miejsca. W samochodzie przed odpaleniem silnika trzymam na chwilę dłonie na kierownicy.
I wszystko po raz kolejny układa się tak jak powinno. Moja joga. Mój oddech.
Mój oddech to również miejsce mojej kobiecej mocy.
***
Jaki był Twój początek?
– A jak to się wszystko zaczęło u Ciebie? – pytam mojej najważniejszej nauczycielki jogi. To właśnie ona, młoda dziewczyna w dziwnych skarpetach bez palców zsuniętych do połowy stopy. Patrycja Gawlińska.
Siedzimy w wegańskiej knajpce niedaleko gliwickiego rynku.
Bo każda historia ma przecież swój początek. Jestem bardzo ciekawa, co powie Patrycja.
– Na pierwsze zajęcia jogi w moim życiu poszłam bardzo niechętnie, miałam dziwne wyobrażenie o jodze, zapisałam się telefonicznie i bardzo mi się nie chciało iść. Ale jak już zapisałam się, to poszłam, bo taka jestem. Po miesiącu wciągnęłam się całkowicie. Po dwóch miesiącach wiedziałam, że sama kiedyś będę uczyć.
Patrycja opowiada o tym, jak przez kilka lat dojeżdżała kilkadziesiąt kilometrów na zajęcia, które prowadziła w Chrzanowie. Odległość z Kozłowa pod Gliwicami do Chrzanowa to prawie 80 km. Patrycja nie miała wtedy samochodu, więc w Kozłowie wsiadała do autobusu do Gliwic. W Gliwicach przesiadała się do autobusu, który wiózł ją do Katowic. Trzecim autobusem podróżowała z Katowic do Chrzanowa. Powrót był jeszcze bardziej skomplikowany, bo ze względu na późną porę udawało się jej wrócić już tylko do Zabrza. Było grubo po 23:00 więc nocowała u swojej mamy.
– Wychodzisz z domu o 11, wracasz po 23, żeby poprowadzić zajęcia jogi na drugim końcu świata. To jest dopiero miłość i determinacja. (obie się śmiejemy).
– Uczenie jogi dawało mi poczucie szczęścia. Ludzie, którzy chodzili na moje zajęcia, byli bardzo zaangażowani. Wtedy pieniądze i wszystko inne było naprawdę mniej ważne, najważniejsze było to, że uczyłam i że przychodziły osoby, które chciały się uczyć – opowiada Patrycja.
Kiedy właściciele lokalu, w którym odbywała się joga, wymówili Patrycji umowę, jedna z jej uczennic znalazła szybko nową salę. Nikt nie dopuszczał do głowy myśli, że jogi może nie być. Zajęcia same się reklamowały.
Dobra nowina szła w świat!
– Moi uczniowie chodzili za mną i naprawdę ciężko nam było się rozstać. Był taki moment, że miałam zajęcia w Chrzanowie, Trzebini i w Strzelcach Opolskich, tak bardzo się to moje jeżdżenie rozrosło.
Aż w końcu przyszedł czas na własne studio jogi. Pierwsze malutkie studio w Zabrzu, które mieściło tylko osiem osób.
– Do dzisiaj mam kontakt z kilkoma osobami z tamtego czasu, ale nigdy nie poczułam, że to miejsce jest moje. Wyjeżdżałam do Indii na kilka miesięcy, więc oddałam te zajęcia – wspomina Patrycja.
Po powrocie z Indii Patrycja znalazła przedszkole i tak dla wielu ludzi rozpoczęła się przygoda z jogą… w przedszkolu. Przygoda, która trwała dobre kilka lat.
W przedszkolu zrodziła się społeczność. Osoby, które przychodziły, od razu dostawały mocny i jednoznaczny sygnał, że trzeba się uczyć i rozwijać (to było takie wstępne hartowanie). Zresztą pierwsze wrażenie, oschłość i zasadniczość Patrycji w połączeniu z miejscem, które nie przypominało wydizajnowanych loftów, sprawiało, że zostawali ci najbardziej zaangażowani. (śmiejemy się obie)
– Pierwszego wrażenia nie robię dobrego, wiem o tym! Ale ci, którzy to przetrzymali, już zostawali – wyjaśnia Patrycja.
– Najbardziej nie lubiłam niespodzianek, kiedy ktoś zjawiał się na zajęciach niezapowiedziany. Pamiętam młodą dziewczynę, którą zaatakowałam już od progu: „Dzwoniłaś? Pisałaś? Tu się odbywają zajęcia dla zaawansowanych, jakie masz doświadczenie?”, to chyba nie było miłe – śmieje się Patrycja.
– Ale ta dziewczyna została. I sama teraz uczy jogi – dodaje po chwili.
Zresztą grupa asztanga jogi, którą stworzyła Patrycja, to nie była klasyczna asztanga.
– To była moja joga. (Twoja joga, Wasza joga. Dobrze pamiętam to poczucie wolności, które dawała Patrycja).
– Dużo modyfikacji, były momenty, że każdy praktykował coś swojego i na miarę swoich możliwości, ale oddech był nasz. Niósł nas i dodawał sił. Jednoczył.
– Nie trzymam ludzi, żeby praktykowali tak jak ja, oni tą wiedzę ode mnie wkładają w różne style i praktyki. Bo praktykujemy przecież dla siebie – wyjaśnia Patrycja.
Co daje ci siłę?
– Oddech i bandhy (krótko).
Ale po chwili milczenia Patrycja dodaje:
– To podstawa, zdarzają się przecież osoby zaawansowane w praktyce asan, a niepotrafiące oddychać. Oczywiście, że każdy ma swoje ograniczenia, ale to oddech nadaje sens praktyce (po latach swojej praktyki ja też nie mam co do tego żadnych wątpliwości).
Ale i w tej kwestii Patrycja daje wolność. Bo Patrycja po prostu zaraża oddechem.
Proste? Prawda? Tak jej rada, która usłyszałam po kilku miesiącach nerwowych (sic!) prób siedzenia w medytacji (ach jak ja bardzo chciałam prawdziwie medytować i zostać w końcu taką, hmm, rasową joginką):
– Nie dajesz rady wysiedzieć w medytacji? To skoncentruj się na oddechu w ruchu!
I tak powolne vinyasowe powitania słońca, w których ruch podąża za oddechem, dały mi poczucie spokoju i otworzyły drogę do medytacji.
A porażki? Ciężkie momenty?
Patrycja od razu odpowiada:
– Ciężki moment to było zakończenie zajęć w przedszkolu. Rozstanie. Z ludźmi i z miejscem. Wiedziałam, że wyjeżdżam na stałe. To było trudne emocjonalnie, dlatego niektórym nie powiedziałam od razu, bo wiedziałam, że część osób nie będzie się już cieszyć tymi zajęciami. Nie chciałam, żeby za każdym razem nasza joga była żegnaniem się.
– Lubiłam to miejsce i ludzi – obie jesteśmy wzruszone wspomnieniami z tamtego czasu. Dla mnie zajęcia w przedszkolu to było jak spotkanie ze dobrymi znajomymi, z którymi łączy nas wspólna sprawa.
To prawda – większość nas miała rodziny, pracę i inne obowiązki, ale ustawialiśmy wszystko tak, żeby zajęcia jogi z Patrycją były stałym elementem naszego grafiku. Patrycja na zimę zaklejała okna taśmą izolacyjną, bo wiało przez szpary. Zaraziła nas miłością do jogi. A później wszyscy poszliśmy dalej.
– Kochałam te zajęcia. I tych ludzi.
Czy czujesz się silna jako kobieta? Masz przecież moc! Jak to jest wypuszczać w świat nowych i nowych nauczycieli? I zarazić jogą tyle osób, które wciąż za tobą podążają?
– Ale ja tak tego nie postrzegam – tłumaczy Patrycja. – Ja po prostu robię swoje. Robię to, co potrafię. Ha, bo tak naprawdę to nic innego nie umiem (i znów śmiejemy się obie).
– Oczywiście, że miałam kryzysy, myślałam, że się do tego nie nadaję. Bo jestem nerwowa, jestem histeryczna, nie jestem takim typowym nauczycielem, który jest oazą spokoju. Ale co ja bym robiła innego? (Patrycja ma niesamowity dystans do siebie).
Robię swoje.
A siła fizyczna?
– U mnie siła fizyczna nie jest oddzielona od siły psychicznej. To jest przecież ściśle związane.
Bo czy można być silną osobą o słabym (nieświadomym) ciele? – zastanawiamy się obie.
– Świadomość ciała to coś więcej niż wygibasy. Pracujesz z ciałem i z oddechem i sama widzisz, jak to wpływa na ciebie – wyjaśnia Patrycja.
– A poza tym to kiedyś chciałam być facetem, bo faceci są silniejsi fizycznie – dodaje Patrycja. (A ja myślę sobie o tym, że siła fizyczna jest nam kobietom bardzo potrzebna, szkoda tylko, że tak rzadko zdajemy sobie z tego sprawę).
Czy ktoś cię wspiera?
I tu pada szybka i zdecydowana odpowiedź:
– Piotrek! ( partner Patrycji) Nie wyobrażam sobie życia bez niego, on jest moim pierwszym odbiorcą, jest dla mnie autorytetem. Piotr zna się na filozofii jogi, więc wiele spraw z nim konsultuję, mam u niego szalone wsparcie. A poza tym jest moim aniołem.
(Cieszę się, że w książce o sile kobiet pojawiają się też mądrzy i wspierający partnerzy).
***
Kiedy żegnamy się pośpiesznie (oczywiście to ja muszę pędzić dalej), to patrzę z wielką wdzięcznością na tą dużo młodszą ode mnie kobietę i myślę sobie, jak wiele się od niej nauczyłam. I że gdybym nie spotkała jej na swojej drodze, to być może sama nigdy nie zostałabym nauczycielką jogi.
I że choć zabrzmi to pewnie dziwnie to właśnie ona nauczyła mnie oddychać.