W odpowiedzi na teksty o polskim liberalizmie Jarosława Makowskiego, Jarosława Kuisza i Pawła Marczewskiego
Pamiętam taką scenkę sprzed paru dziesiątków lat. Wąska szosa, wbita w drzewo na zakręcie półciężarówka, wyrzucona z części bagażowej, rozbita skrzynia i łażące spokojnie kurczaki. Były to brojlery wiezione zapewne na farmę hodowlaną. Samochody i furmanki przejeżdżały obok nich, ale żaden brojler nie uskoczył w bok przed niebezpieczeństwem, tylko przyglądał się ciekawie. Patrzył na kompletnie mu nieznany świat, nie mając żadnych doświadczeń i żadnej wiedzy o tym świecie… Otóż czytając od czasu do czasu teksty poświęcone liberalizmowi mam wrażenie, że pisane są one nierzadko z takiej właśnie perspektywy brojlera, który ani nie ma wiedzy historycznej, ani własnych doświadczeń z liberalizmem.
Skąd się wzięły podstawy liberalizmu
w polskiej historii współczesnej
Zacznę od doświadczeń pp. Jarosława Kuisza i Pawła Marczewskiego z Kultury Liberalnej. Twierdzenie w artykule w Gazecie Wyborczej 11-12.12.2010), że polski liberalizm wywodzi się bardziej z doświadczeń „pryla” (językowo „strawniejsza” wersja PRL-u) niż z literatury klasyków śmieszy tych, którzy świadomie żyli w czasach komunizmu. Chyba w żadnej części świata w XXw. liberalizm elit nie był właśnie pochodną literatury klasyków w takim stopniu, jak w Polsce i w ogóle w Europie Środkowo-Wschodniej.
To właśnie tu tłumaczono w podziemiu Fryderyka von Hayeka i innych na polski (także na czeski, czy węgierski), a gdańscy liberałowie zapoznawali z myślą liberalną sprzyjającą opozycji inteligencję. I bynajmniej nie tylko myśl ekonomiczną, którą różni quasi-liberałowie uważają z niepojętych przyczyn za kamień obrazy. Nie ma liberalizmu bez rynkowego kapitalizmu, ale o tym potem! Janusz Lewandowski, dzisiaj zawiadujący w Brukseli unijną „darmochą”, pisywał np. o Raymondzie Aronie i o filozofii spontanicznej ewolucji w pracach Hayeka, a także m.in. o filozofii publicznej zupełnie u nas nieznanego, niestety, Waltera Lippmana. W Krakowie toczono dyskusje pełne pragmatyzmu w ocenie bieżącej sytuacji schyłkowego komunizmu, ale ani animatorowi debaty, Mirosławowi Dzielskiemu, ani jej uczestnikom nie brakowało wiedzy o klasycznym liberalizmie w różnych jego wymiarach.
Klasyczny liberalizm a instytucje
A teraz o wiedzy, czy niewiedzy, wymienionych autorów, a także innego jeszcze autora piszącego również z perspektywy brojlera, p. Jarosława Makowskiego. Krytycy klasycznego liberalizmu dokonują charakterystycznego przekrętu intelektualnego, mianowicie sprowadzają liberalizm do jakiegoś „ekonomizmu” i ze świeżością wizji brojlerów piszą: „Zdumiewające, że zapomina się, iż nasz liberalizm ma także korzenie nieekonomiczne„.
Po pierwsze, nie lubię liberalizmu „z dodatkami”. Kiedy w 1989r. jeden z profesorów KUL powiedział mnie, że on jest zwolennikiem „narodowego liberalizmu”, odpowiedziałem, iż nie jest to dobry pomysł. Narodowy liberalizm nie będzie krokiem naprzód w stosunku do klasycznego liberalizmu, tak jak narodowy socjalizm nie był krokiem naprzód w stosunku do międzynarodowego socjalizmu. Podobnie należy ustosunkować się do „naszego liberalizmu”. Co to ma być za „nasz” liberalizm? Taki wiejsko-swojski, podlany sosem haseł emocjonalnych („Kochajmy się, panowie bracia!”) i socjalnych („nośmy jedni drugich ciężary!…”)? Liberalizm plus państwo opiekuńcze?
Do tego jeszcze wrócę, ale najpierw o „ustawkach” krytyków. Otóż ten liberalizm wiejsko-swojski, który pp. Kuisz i Marczewski nazywają „liberalizmem środkowoeuropejskim„, ma być czymś lepszym, bo takim, w którym „państwo ma ułatwiać, umożliwiać„, jednym słowem tworzyć warunki „do uwolnienia <kreatywnego potencjału> jednostek„. Tylko, że to jeden z twórców socjologii (klasyczni liberałowie tworzyli podstawy nie tylko ekonomii, ale i m.in. socjologii) Adam Ferguson pisał o enabling institutions, czyli właśnie instytucjach umożliwiających, już w 1767r. A i współcześnie ekonomiści, np. Leszek Balcerowicz, niżej podpisany i inni piszą – niemal do znudzenia – o instytucjach wspierających kapitalistyczną gospodarkę rynkową i to bynajmniej nie tylko ekonomicznych instytucjach. O instytucjach pośredniczących między państwem i jednostką też można wiele naczytać się u klasyków.
Trzeba czytać klasyków, żeby nie wyważać potem otwartych drzwi, narażając się na śmiech tych, którzy tych klasyków czytali. Zapewniam pp. Kuisza i Marczewskiego, że wiedza jest potrzebna, mimo że w jednym krótkim artykule aż trzy razy podkreślają – w typowym postmodernistycznym stylu – że wiedza wyniesiona z literatury klasyków (od XVIII do XXw.) nie jest potrzebna, bo najważniejsza jest „specyfika miejsca”, „kontekst jest ważny” i w ogóle trzeba być „wrażliwym na kontekst”.
W kręgach „politycznej poprawności” w Stanach często spotyka się argumenty tego samego typu: „ja rozważam zagadnienie według jego cech” (on its merit) jako reakcję na krytykę opartą na wiedzy. Taki „kontekstualizm” stanowi próbę dopasowania tezy do aktualnych potrzeb, gdy wiedza tejże tezie zaprzecza. Niestety, kontekstualizm jest de facto odrzuceniem wiedzy czy to w formie analizy dedukcyjnej, czy indukcyjnej.
Założenie, że świat jest zbiorem unikalnych przypadków nie podlegających uogólnieniom jest błędem podstawowym. Ludzie uczłowieczyli się bowiem nie wtedy, gdy zeszli z drzewa, ani nie wtedy (jak chciał Marks), gdy zaczęli używać narzędzi, ale wtedy, gdy zaczęli przejawiać zdolność do uogólniania…
Liberalizm bez kapitalistycznej gospodarki rynkowej
nie ma szansy przetrwać!
No i wreszcie sprawa najważniejsza. Modą krytyków liberalizmu – często i także z pozycji quasi-liberalizmu – jest pogarda dla myślenia o gospodarce i krytykowanie klasycznych liberałów za trwałą obecność ekonomicznego myślenia w rozważaniach liberałów. Liberalizm quasi-liberałów pląsa sobie w różnych obszarach ludzkiej działalności, z dezynwolturą traktując gospodarkę i usystematyzowane myślenie o niej, czyli ekonomię.
Stąd, jak u teologa, p. Makowskiego (Gazeta Wyborcza z 20.10.2010), mówi się o jakimś innym rzekomo, ciepłym „liberalizmie solidarnościowym”, czyli starej socjalistycznej roszczeniowości, które to roszczenia ma oczywiście zaspokajać państwo opiekuńcze. I to bez słowa skąd na ten ciepły socjalistyczny liberalizm można wziąć pieniądze i jakie tegoż „brania” będą konsekwencje ekonomiczne (a także, dodajmy, moralne i społeczne!).
Czytamy tylko o „banalnym ekonomizmie” i jego wyznawcach, „pożytecznych idiotach„. U wcześniej cytowanych pp. Kuisza i Marczewskiego czytamy o „fiksacji na ekonomii” i o „prymitywnej myśli liberalnej„, czyli – rozumiem – tej zajmującej się ekonomią. Otóż ustosunkowanie się do tej groźnej bzdury skoncentruję na cytacie z mojego eseju w Ruchu Prawniczym, Ekonomicznym i Socjologicznym„, skierowanego do zwolenników demokracji, lecz przeciwników kapitalizmu:
„Przeciwnicy kapitalizmu! Zanim z kolejnym przypływem energii rzucicie się do podgryzania korzeni kapitalizmu … zastanówcie się nad pewna prawidłowością. W historii kilku ostatnich stuleci zdarzały się przypadki, że kraje charakteryzujące się kapitalistyczną gospodarką rynkową nie były, lub na czas jakiś przestawały być demokratycznymi państwami prawa. Ale historia nie zna przypadku, by demokratycznym państwem prawa stał się kraj, który nie był wcześniej lub nie stawał się jednocześnie krajem o kapitalistycznej gospodarce rynkowej. Może bowiem okazać się, że likwidując tę ostatnią wartość, stracicie w stosunkowo krótkim czasie i te pierwszą.„
Przypomnę też, że klasyk, Adam Smith, cieszył się ze wzrostu bogactwa w XVIIIw. nie tylko jako wartości per se, ale przede wszystkim dlatego, że poszerza on zakres wolności i wyzwala kolejne warstwy społeczne z zależności i serwilizmu, pozwalając im stanąć na własnych nogach. Wszystkie pomysły w czym by to liberalizm nie mógłby pomóc są w krytykowanych tekstach żebraczo-roszczeniowej proweniencji (jak to kiedyś określił prof. Józef Kozielecki, znakomity psycholog organizacji) i zmierzają w kierunku o d w r o t n y m od wskazywanego wyżej przez Adama Smitha. To znaczy w kierunku większej zależności, trzymania się nie tyle pańskiej, ile państwowej klamki.
Przeciwnicy ekonomii jako fundamentu liberalizmu myślą zarówno antyekonomicznie, jak i ahistorycznie. Ahistorycznie dlatego, że drugie tysiąclecie naszej ery charakteryzowało się powolnym powiększaniem pola wolności, poczynając właśnie od wolności ekonomicznych. Dopiero wraz z umocnieniem się praw własności prywatnej i wzrostem zamożności materialnej kupców, rzemieślników i finansistów w miastach Europy Zachodniej przyszły działania zwiększające zakres swobód obywatelskich (niezależność miast, a jako minimum samorząd miejski, własne sądownictwo, itd.). Dopiero ukoronowaniem praw obywatelskich – wolności słowa, stowarzyszania się, prawa do niezależnej procedury sądowej, itd. – były prawa polityczne.
Kontekst (czasem) też się liczy…
Kontekst jako substytut wiedzy jest, rzecz jasna, metodologiczną bzdurą. Ale historia wpływa na formowanie się koncepcji. I podejrzewam, że aekonomiczne bzdury, opowiadane chórem zarówno przez quasi-liberałów, jak i jego przeciwników w naszej części świata mogą brać się częściowo z przebiegu historii najnowszej w Europie Środkowo-Wschodniej.
Otóż nasz „kontekst” był z perspektywy porównawczej unikalny. Potrzeba było, bowiem, wolności politycznej by zdemontować symbiotyczne stosunki polityki i gospodarki totalitarnego systemu. Dopiero demontaż systemu politycznego pozwolił zapoczątkować zmianę systemu ekonomicznego, czyli przejście do kapitalistycznego rynku, opartego na własności prywatnej. Być może, więc, „brojlerowskie” podejście do wiedzy w połączeniu z odmienną kolejnością zdobywania wolności powodują łącznie owe lekceważenie ekonomicznych fundamentów liberalnej demokracji.
I druga uwaga, która wskazuje na historycznie kuriozalny kontekst krytyków klasycznego liberalizmu. Otóż zmasowana krytyka ostatnich lat dokonuje się w świecie, w którym trudno nie dostrzec początków końca tego, co tak mile wspominają quasi-liberałowie i inni krytycy. Otóż w ćwierćwiecze od rozpoczęcia procesu upadku despotycznego państwa opiekuńczego komunizmu, na naszych oczach rozpoczyna się upadek demokratycznego państwa opiekuńczego kapitalizmu. I jeden, i drugi schyłek bierze się z tych samych przyczyn: lekceważenia ekonomicznych fundamentów kapitalistycznego rynku opartego na prywatnej własności. Dodaje to pikanterii obserwowanej dezynwolturze ekonomicznej cytowanych autorów…
—————————–
Autor zalicza się właśnie do przedstawicieli owej „prymitywnej myśli liberalnej” klasycznego liberalizmu, do wyznawania „banalnego ekonomizmu” pomocnego „pożytecznym idiotom” i jest, a jakże, wedle jeszcze innego, nie cytowanego tu autora „tępym monetarystą”. Oprócz tych (nie wszystkich, bo lista epitetów jest znacznie dłuższa) okropnych cech klasycznego liberała pełni on funkcję kierownika Katedry Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych i Europeistyki w rzeszowskiej Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania, a także jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej.