Żelazną regułą mediów jest konieczność wywoływania stanu zagrożenia. Z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów większość ludzi wręcz uwielbia, by ich straszono. Skąd inaczej wziąłby się popyt na horrory, filmy i gry w stylu fantasy itp.? Skąd wreszcie wzięłaby się popularność brukowców w rodzaju „Faktu”?
W sprawach gospodarki nie jest wcale inaczej. Zmiany na giełdzie pozwalają krzyczeć wielkimi tytułami. A jak nie ma zmian na giełdzie, to można lamentować na jakikolwiek inny temat. Choćby o słabnącym złotym. To nic, że przedtem przez kilkanaście miesięcy lamentowano nad wzmacniającym się złotym i „tragicznym” losem eksporterów (którzy eksportowali przecież na potęgę przez kilka ostatnich lat w tempie 15-25% rocznie!).
No, ale teraz jest okazja do lamentowania nad „tragicznym” losem tych, którzy wzięli kredyty hipoteczne we wzmacniającym się franku szwajcarskim. Kto by tam zastanawiał się, że jeśli wzięto kredyt na 20-30 lat, to krótkookresowe wahnięcia kursu w tak długiej perspektywie mało zaważą na całości strumienia spłat, który i tak będzie niższy niż gdyby kredyt wzięto w złotych.
Ponadto jest ekonomiczną oczywistością, że zmiana ceny czegokolwiek raduje jednych, a martwi drugich. Gdy cena rośnie, martwią się kupujący, gdy spada – sprzedający. I tak jest od początku świata i będzie, jeśli tylko nie dojdzie do zintensyfikowanego globalnego zidiocenia i odejścia od zasad kapitalistycznego rynku…
Pół problemu, jeśli media lamentują i na lamencie się kończy. Gorzej, jeśli głupawe lamenty wywołają reakcję w postaci jakichś – z reguły bzdurnych w takich warunkach – postulatów pod adresem polityków. Większość polityków, to albo szlachetni idioci, albo (częściej) cyniczni oportuniści, którzy poprą każdą bzdurę, jeśli tylko dostrzegą w tym swój interes. Propozycja może być skrajnie szkodliwa, ale przecież na tej fali można wygrać wybory, albo przynajmniej dostać się do parlamentu.
Ostatnio w różnych mediach usłyszałem, w związku ze stratami funduszy emerytalnych, iż należałoby wprowadzić zakaz inwestowania funduszy w akcje. I takie pomysły mogą łatwo być podchwycone przez szlachetnych idiotów bądź cynicznych oportunistów. Oto zostaną zbawcami przyszłych emerytów, którzy – być może – będą im wdzięczni jeśli nie do grobowej deski, to przynajmniej do najbliższych wyborów.
Ekonomia jest nauką anty-intuicyjną. I to, co laikowi wydaje się korzystne, gdy patrzy na rzeczywistość z perspektywy kilku kwartałów, często okaże się szkodliwe w dłuższym okresie. Oczywiście, gdyby fundusze emerytalne nie inwestowały w akcje, to nie straciłyby w ostatnich kwartałach tych miliardów. Tylko warto przypomnieć, że straciły mniej więcej połowę tego, co wcześniej zyskały.
Kilka lat temu The Economist opublikował wyniki badań relatywnej opłacalności znacznie mniej ryzykownych obligacji i znacznie bardziej ryzykownych akcji dla 20. państw dla stulecia 1900-2000. Mimo wojen i depresji lat 30. XXw., akcje dawały od 7 do 2 punktów procentowych wyższy dochód niż obligacje. Ekonomistów te dane nie zaskakują, bardziej ryzykowne aktywa muszą w dłuższym okresie – takim jak np. normalny okres opłacania składki emerytalnej – przynieść wyższe dochody (gdyby było inaczej, kto inwestowałby w ryzykowne papiery?). Jeśli zabronimy inwestowania części składek w akcje, to pozbawimy przyszłych emerytów możliwości wyższych wypłat z II filara. Należy odwodzić polityków od takich harców, których koszty poniosłyby miliony ludzi. A jeśli już temu nie możemy zapobiec, to przynajmniej starajmy się pokazać prawdziwe motywy polityków…