Trudno się dziwić młodym, że opinię o świecie polityki mają jaką mają. Ani że nie są specjalnie zdeterminowani (to eufemizm), żeby popierać i głosować na młodych polityków, swoich rówieśników, albo niewiele od siebie starszych trzydziestolatków. Jeden rzut oka wystarcza, żeby dostrzec ludzi z kręgosłupami zgiętymi od noszenia teczek, którzy jeśli nawet kiedyś mieli jakieś ideały to musieli o nich zapomnieć w toku partyjnej gry, orientowania się na kogo postawić i z którą frakcją (bynajmniej nie ideową) trzymać. Selekcja do polityki w związku z wyjątkowo odstręczającym wizerunkiem tej „branży”, umiarkowanymi zarobkami w przypadku naprawdę zdolnych jest zdecydowanie negatywna, ciągną do niej nieudacznicy i oportuniści, ludzie z plasteliny, którzy zamiast zmienić reguły gry idealnie się do nich dostosowują.
Czego by nie mówić o Tusku, Kaczyńskim czy Millerze czy nawet Schetynie albo Palikocie są to jednak osobowości, ludzie wyraziści, których trzeba szanować nawet kiedy się ich szczerze nie znosi. Jednak wśród czterdziestolatków i młodszych ze świecą szukać ich następców, wszyscy wydają się ulepieni z jednej gliny, stworzeni do partyjnych rozgrywek, powtarzania komunałów i plastikowych uśmiechów. Gdyby ich poprzestawiać pomiędzy partiami nie byłoby specjalnej różnicy. O ile dziś oglądając wiadomości możemy się irytować to gdy oni dojdą do władzy zanudzą nas na śmierć. Liczenie na tych ludzi, że przedstawią jakąś wizję, odmienią politykę jest zupełną naiwnością. A już z całą pewnością nie postawią się swoim szefom i mentorom po to, żeby bronić interesów przyszłych pokoleń – nie tak zostali ukształtowani, nie dzięki nonkonformizmowi znaleźli się tak wysoko, nie są gotowi intelektualnie ani mentalnie do tak radykalnej przemiany. Młodzi, wsłuchajcie się w głos doświadczenia i tradycji – „umiesz liczyć, licz na siebie”.