Czas monopolu na artykuły, książki i inicjatywy optymistycznie zagrzewające do walki (lub zaprzeczające, że walka jest w ogóle potrzebna) dobiega końca. Pora zacząć inną rozmowę: o sposobach sensownego pogodzenia się z tym, czego najprawdopodobniej nie da się uniknąć.
Na Szlaku Orlich Gniazd, pośród malowniczych ruin, stopniowo – i kontrowersyjnie – odbudowywanych i komercjalizowanych, znajduje się Zamek Ostrężnik. Nazywanie go „zamkiem” jest nieco na wyrost, biorąc pod uwagę, że po kilkuset latach od upadku jest to nic więcej, niż nieregularne skaliste wzgórze pośród leśnego rezerwatu, gdzie resztki niegdysiejszych murów toczą przegraną walkę z bezlitosnymi korzeniami i coraz grubszą warstwą gleby. Byłem tam kiedyś w środku nocy. Pośród zupełnego zastoju byle chrząszcz maszerujący po suchych liściach robił hałas jak kolumna wojska. Do dziś są ponoć tacy, co szukają w Ostrężniku skarbów. Niech im będzie; są gorsze sposoby spędzania wolnego czasu. W Ostrężniku można jednak znaleźć coś dużo ciekawszego i cenniejszego – wracającą niezawodnie między hałaśliwymi chwilami ciszę. A raczej milczenie. Jaka w tym różnica? Milczenie to szczególna cisza, która zapada, gdy słowa zamierają, a obecność zanika. Tak jak na Zamku Ostrężnik, dziś podbitym przez las.
Podobnego milczenia słuchałem jakiś czas później pośród ruin górskiego zamku Takatori, kilkadziesiąt kilometrów od Osaki. Tych ruin nie pochłonęła jeszcze przyroda, choć cierpliwie próbuje: w niższych partiach rozparte korzeniami mury pokrywa gruba warstwa mchów. Wyżej, ze szczytu solidnych, dobrze utrzymanych fortyfikacji, można sięgnąć wzrokiem między drzewami ku bliskim i dalekim pasmom górskim. W tej ogromnej niegdyś twierdzy życie musiało tętnić, gwar rozbrzmiewać. Dziś – pustka i bezruch, urozmaicane tylko z rzadka obecnością pojedynczych, starszych wiekiem Japończyków. A niżej, po drugiej stronie zamku, ze skał milcząco patrzą zerodowane oblicza arhatów – istot wyzwolonych, które osiągnęły nirwanę.
Trochę inne milczenie panuje na wyspie Corregidor, u wejścia do Zatoki Manilskiej.
Zabytkowe zabudowania wojskowe, tunele, umocnienia stoją tam do dziś ze śladami dawnych walk, pośród kwitnącej w najlepsze tropikalnej roślinności. Morze, rozciągające się dookoła pod oślepiającym słońcem, było dla wielu żołnierzy filipińskich, amerykańskich, japońskich ostatnim widokiem w życiu. Gdzie podczas drugiej wojny huczały działa, dziś słychać szum pojazdów wiozących turystów od jednej atrakcji turystycznej do drugiej; gdzie przywódcy wykrzykiwali kiedyś rozkazy, dziś przewodnicy opowiadają umoralniające anegdoty (jak ta o pewnym japońskim turyście, który rzekomo dopiero tutaj dowiedziawszy się o japońskiej okupacji Filipin, zaczął się pośpiesznie kajać i głęboko kłaniać). Poza tym tylko szum wiatru i brzęczenie owadów.
Na jednym z parkowych wzgórz w centrum Singapuru, skąd rozciąga się widok na panoramę wysokościowców, będących zarazem jedną z oznak i jedną z przyczyn gospodarczego sukcesu tego miasta-państwa, znaleźć można i przeczytać warto tabliczkę o kamiennym głazie, odkrytym w XIX wieku w dżungli u ujścia rzeki. Na jego powierzchni w niepamiętnych czasach wyryto tekst w nieznanym języku, który opowiadał być może o historii „Lwiego Miasta” sprzed przybycia kolonialistów. Dwadzieścia kilka lat po odkryciu, przy okazji prac budowlanych, Brytyjczycy wysadzili głaz w powietrze. Z zachowanych odpisów i ocalałych fragmentów niewiele dało się odczytać. Patrząc na pnące się w niebo wysokościowce dzisiejszego Singapuru, od nieodwracalności utraty historii nie można uciec.
Historia nie została zaprzepaszczona w Makau, gdzie dzieje Katedry Św. Pawła, po której została dziś tylko – albo aż – fasada, są dobrze udokumentowane.
W pewnym sensie pożar w XIX wieku roku nie tyle ów „dom boży” zniszczył, co nadał mu dodatkowy wymiar. Pośród tłumów zwiedzających trudno o milczenie, jak zresztą i o zwykłą ciszę. Wspiąwszy się jednak wcześnie rano lub pod wieczór, tuż przed samym zamknięciem, na pobliską twierdzę jezuicką, najlepiej przy kiepskiej pogodzie, można spojrzeć ponad brzydkimi dachami niskiej zabudowy ku niebotycznym kasynom i połączyć się w milczeniu z tymi pokoleniami miejscowych i przybyszów, z których każdy dokładał swoją cegiełkę do stworzenia Makau.
W Efezie cegiełek i wszelkiej zabytkowej architektury jest aż nadto.
Pamiętam autokary pełne turystów spieszących obejrzeć świątynie, bramy, posągi i inne starożytności. Ale pamiętam też, jak późnym wieczorem, w samym mieście, w zaniedbanym parku, niewiele większym od skweru, widziałem walające się na ziemi kolumny. Tak po prostu leżały, gdzie padły, lub gdzie je zrzucono, niepotrzebne nikomu w regionie, gdzie starożytne zabytki to codzienność. Nieruchome niczym martwe.
Pozostałości liczącej blisko 3000 lat twierdzy Erebuni nie walają się na ziemi, tylko stoją pod rozjarzonym niebem na wzgórzu pod Erewaniem. Ale też stoją samotnie. Ochrony wypatrywać próżno, ogrodzenie pokonać może każdy. Z murów upamiętniających czasy przed naszą erą (albo jak kto woli „przed Chrystusem”) krzyczą wyskrobane przez wandali napisy i znaki. A same mury emanują milczącym patosem.
Nie trzeba tysięcy lat, by zaczęły się sypać zwały betonu w Puerto de la Cruz, na północy Teneryfy.
Niestrudzony Atlantyk uderza tam zbielałymi falami w fortalicję Bateria de Santa Barbara, gdzie armaty odstraszały przed wiekami korsarzy. Uderza też w jak najbardziej współczesne betonowe umocnienia pobliskiego nabrzeża. Kilkumetrowe, wielotonowe sześciany na pierwszy rzut oka wydają się być nie do ruszenia, a jednak fale już je przerwały, już wgryzły się w brzeg poza nimi, już sięgają wiodącej wzdłuż brzegu drogi i wzniesionych tam zabudowań. Jeśli słychać tu milczenie hiszpańskich budowniczych kamiennej fortalicji, którzy od dawna spoczywają w grobie, to dołącza już doń milczenie, które pozostanie tu kiedyś po nas: budowniczych betonowych umocnień.
Tym, co łączy te wszystkie miejsca, jest milczenie właśnie. Milczenie wymowne.
Antropocen to epoka geologiczna, w której żyjemy. Na razie nieoficjalnie, bo młyny naukowe mielą powoli i antropocen nie uzyskał jeszcze formalnego potwierdzenia ze strony odpowiednich instytucji (to zapewne kwestia lat). Oficjalnie nadal jesteśmy w holocenie, czyli liczącej dwanaście tysięcy lat epoce, która zaczęła się po ostatnim zlodowaceniu, i w której stabilnych, przewidywalnych, przyjaznych warunkach homo sapiens dorobił się globalnej cywilizacji.
Za faktem nastania nowej epoki geologicznej przemawiają jednak mocne argumenty.
To, co już zrobiliśmy i nadal robimy z jedyną znaną nam we wszechświecie żywą planetą, od paliw kopalnych, przez radioaktywne izotopy, po plastikowe odpady, nie wspominając o kościach kurczaków, pozostawi po sobie w warstwach geologicznych ślad równie wyraźny, co katastrofa, która wybiła dinozaury.
Singapuru czy Makau nie pochłoną drzewa, tak jak (prawie) pochłonęły już Ostrężnik. Zrobią to wody wezbranego oceanu, pozbawiając dachu nad głową oszałamiającą liczbę ludzi. W zapale rozmów o głupocie skorego do podgrzania już i tak przegrzanej planety Donalda Trumpa, w słusznym gniewie crowdfundingowych zbiórek na powstrzymanie wycinki Puszczy, w entuzjazmie wysiłków na rzecz uprzątnięcia plaż z plastikowego śmiecia, w ekscytacji protestów domagających się przejścia na energię odnawialną (nie mówiąc już o innych, ślepych na ekologiczny kryzys inicjatywach), łatwo dać się ponieść przekonaniu, że każdy słuszny krzyk, każdy zryw, każdy wręcz lajk na fejsbuku może być tym, który wreszcie odwróci bieg rzeczy i skieruje nas ku bezpiecznej i czystej przyszłości. Być może tak jest. Ale zarazem, widząc jak daleko zaszły sprawy i jak niezborne są nasze wysiłki, by im zaradzić, trzeba sobie uświadomić, że prawdopodobnie się nam nie uda – że antropocentryczny (nomen omen) antropocen, któremu daliśmy początek, może być, i zapewne będzie, naszym kresem.
W milczenie pozostałych po poprzednich pokoleniach zabytków warto się wsłuchiwać.
Przejmuje dreszczem, daje do myślenia, uczy pokory. Warto zacząć antycypować milczenie, które pozostanie po naszym pokoleniu oraz po tych, które przyjdą po nas. I chociaż niepopularnie to zabrzmi, owych przyszłych pokoleń może nie być wiele, zwłaszcza jeśli wyobrażamy je sobie jako prostą kontynuację świata, do jakiego przywykliśmy. Jeśli jest jakakolwiek szansa, by coś, cokolwiek móc pociągnąć dalej, zależy ona od tego, czy przyswoimy sobie najpierw tę świadomość nieuniknionego.
Nie chcemy o tym słuchać – ostrzeżenia regularnie zbywane są jako katastrofizm. Nie chcemy o tym myśleć – tyle w końcu zainwestowaliśmy w przyszłość. Boimy się, że tracąc wiarę w ciągłość tego, co nas otacza, stracimy i sens życia. Ale sens można znaleźć w projekcie świadomej transformacji naszego świata, tak, aby egzystencja jednego pokolenia nie odbywała się kosztem kolejnych. Albo we wzajemnym współczuciu i wsparciu w obliczu kresu, który sami na siebie ściągnęliśmy, popychając planetę do punktu, poza którym klimat i biosfera staną się nam obce i wrogie.
Podróżując po tym świecie zawieszonym na krawędzi ekologicznej katastrofy, patrzmy nań jak na coś nietrwałego, jak na coś, po czym pozostać mogą tylko ruiny. Precedensów nie brakuje, od kości stegozaurów i diplodoków po gruzy starożytnej świetności. I wsłuchujmy się w milczenie dawnych pokoleń, by znaleźć w nim echa milczenia, które pozostanie po nas samych: sprawcach i ofiarach jednocześnie.
Zdjęcie tytułowe: Takatori, fot. Dawid Juraszek