Czy mieliście kiedyś tak w życiu, że chcieliście opowiedzieć komuś jakąś fenomenalną historię, albo wystąpić z jakimś totalnym hitem, lecz skupienie widowni było bliskie zeru, a podatność na wszelkiego rodzaju rozpraszacze osiągała poziom absurdalnie wysoki? A mieliście naprawdę dobry numer, coś w rodzaju „Let it be” albo „Yesterday” w świecie, w którym nikt nie pamięta o Beatlesach i co bardziej uważni reagują tak, jakby słyszeli to po raz pierwszy.
Dzięki temu zapomnieniu bohater filmu Danny’ego Boyla („Slumdog Millionaire”) staje się gwiazdą, lecz wciąż i wciąż przedziera się przez sytuacje, gdzie ogólna nieuważność i rozproszenie oraz idąca za tym niepamięć zderzają się z jego wrażliwością; gdzie marketing i technicyzacja wizerunku muzyka zupełnie nie idą w parze ze zrozumieniem potrzeb artysty i jego uczuć, które są w końcu początkiem muzyki, którą tworzy i którą interpretuje; gdzie w końcu tak trudno zachwycić się innym geniuszem i go docenić w świecie, w którym każdy sam sobie przyznaj uznanie.
To jest dobry film, z mądrym przesłaniem. Dobra jest scena, gdy bohater odnajduje Johna Lennona (w tej historii on wciąż żyje), i pyta go ile ma lat. 76 (I guess). Wow, you made it! – wykrzykuje zachwycony bohater, którego otaczają głównie ludzie młodzi i w większości głupi, którzy wypowiadają wiele słów, jak szef na spotkaniu marketingowców, ale nie idzie za tym żadna mądrość i głębia, a John Lennon opierając się o łódź stojącą na wybrzeżu, popija herbatkę z kubka i wypowiada ledwie parę słów, które mówią wszystko o tym, co naprawdę jest ważne w życiu. Co to jest? Obejrzyjcie i sami się przekonajcie.
Cieszy mnie, że są tacy ludzie, jak Danny Boyle, który zrobił takie hity jak „Traisnpotting” czy „Slumdog Millionaire i nie ustaje w tym, by robić rzeczy ważne, dobre i piękne.