Specjalne relacje z USA, które apogeum osiągnęły podczas wojny w Iraku i „listu ośmiu” skończyły się. Podobnie jak złudzenia wielu, którzy na gestach Waszyngtonu chcieli budować mocarstwową politykę Polski, grać wyżej niż pozwalają nam na to nasze słabe karty.
Wycofując się z projektu tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach, Obama pokazał, że rozgrywa własną globalną partię, w której na sentymenty wobec wiernego sojusznika w regionie nie ma miejsca. Kiedy w kampanii wyborczej zapowiedział, że poprze projekt tarczy antyrakietowej (o ile okaże się skuteczna, niegodząca w interesy Rosji oraz potrzebna) Radosław Sikorski wziął to za dobrą monetę, rozumiał to jako deklarację podtrzymania umowy zawartej przez administrację Georga W. Busha. Faktycznie były to jednak próby wycofania się z politycznej drogi podjętej przez poprzednią ekipę, drogi, której nastawiona na rozbrojenie i międzynarodowe porozumienie administracja Obamy nie chciała kontynuować.
Budowa rakiet dalekiego zasięgu przenoszących głowice nuklearne i wiążąca się z tym miniaturyzacja ładunku jest trudna technologicznie, nawet kiedy posiada się już bombę atomową, o czym przekonała się Korea Północna. Najwyraźniej Obama doszedł do wniosku na podstawie raportu, który powstawał przez ostatnie dwa miesiące, że Iran nie tyle zagraża samym USA co państwom w regionie, a szczególnie Izraelowi. Stąd sztandarowy projekt administracji Busha – kosztowny i niesprawdzony, skierowany przeciwko wciąż nieokreślonemu zagrożeniu został uznany za niepotrzebny i zarzucony. Ogromny dług publiczny, dwie wojny i zdecydowany sprzeciw Rosji, z którą USA stara się otworzyć nową kartę we wzajemnych stosunkach (bez zaglądania głęboko w oczy Putinowi) przeważyły ostatecznie szalę. Obietnice złożone Polsce i Czechom okazały się przeszkodą, którą usunięto w sposób mało delikatny.
Tarcza nigdy nie miała chronić Polski, bezpośrednio pogarszała nasz bilans bezpieczeństwa, narażając nas na ataki terrorystyczne lub uprzedzający atak ze strony państw lub innych sił, które chciałyby rakietą balistyczną uderzyć w USA. Tarcza psuła nasze stosunki z europejskimi sojusznikami, którzy w żaden sposób nie byli włączeni w proces decyzyjny. Tarcza nie była nam do niczego potrzebna. To, czego oczekiwała Polska, to amerykańskie wojska na polskiej ziemi. Instalacja, której nie można zdemontować i przenieść w ciągu doby – jak przykładowo baterię mobilnych Patriotów.
Wbrew popularnej opinii tarcza w długim okresie mogła być wymierzona w Rosję – istnieje możliwość rozbudowy globalnej sieci rakiet przechwytujących, co w połączeniu z redukcją arsenałów nuklearnych oznaczałoby koniec doktryny MAD. Rosja zawsze zabiegała także o to, żeby nawet po wejściu krajów z dawnego bloku sowieckiego do NATO nie było na ich terenie żadnych poważnych sił czy baz sojuszu, a de facto USA. Słynny w niektórych kręgach Ron Asmus w wywiadzie dla „Polityki” twierdził, że nie jest przypadkiem, że w Polsce nie stacjonują żadne NATO-skie siły, choć biorąc pod uwagę, że to Polska, a nie RFN jest krajem frontowym byłoby to całkowicie naturalne. Tę niekorzystną sytuację sprowadzającą się do faktu, czy rzeczywiście Warszawy będzie się bronić jak Nowego Yorku, odwołując się do słów Hillary Clinton, staraliśmy się zmienić, wykorzystując specjalne stosunki z USA. Ta furtka z impetem została nam zatrzaśnięta przed nosem. W kwestiach bezpieczeństwa nie mamy żadnej drogi na skróty.
Gambit Obamy?
USA nic nie uzyskało od Rosji, która ustami ministra spraw zagranicznych Sergieja Ławrowa zapowiedziała, że nie zgodzi się na żadne nowe sankcje wobec Iranu, jak donosi między innymi korespondent „The Economist” ze spotkania klubu Wałdaj. Rosja może tryumfować, że bez żadnych ustępstw Obama wycofał się z projektu, któremu była przeciwna. Rosja jednocześnie nie jest zainteresowana stabilizacją w Iranie czy Afganistanie, choć nie chce jednocześnie doprowadzić do zbytniego umocnienia się pierwszego z krajów (posiadania przez ajatollahów broni atomowej i odgrywania roli regionalnego mocarstwa) ani całkowitego upadku drugiego z nich.
Administracja Obamy przyjęła de facto raport napisany wspólnie przez amerykańskich i rosyjskich ekspertów z grupy West-East, który stwierdza, że zagrożenie ze strony Iranu nie jest tak wielkie jak wcześniej uważano. Amerykańskie służby specjalne nieraz wykazały, że potrafią przygotować analizy wywiadowcze pod polityczne zapotrzebowanie. Pytanie – jak było tym razem?
Tarcza od początku wykorzystywana była w USA jako probierz odpowiedniej dozy „twardości” w polityce zagranicznej. Republikańskie jastrzębie uznają, że rezygnując z tarczy, Obama nie tylko niedocenia kwestii irańskiej, ale resetuje także, w imię polepszenia relacji z Moskwą, bardzo dobre dotychczas stosunki ze sprawdzonymi sojusznikami USA w Europie Środkowej.
Specjalne relacje z USA, które apogeum osiągnęły podczas wojny w Iraku i „listu ośmiu”, kiedy Donald Rumsfeld mówił o nowej i starej Europie (co czasem przyjmowało też komiczne przejawy, żeby przytoczyć słynne You forgot Poland Busha w debacie z Kerrym) skończyły się. Można powiedzieć, że wróciła normalność. Czy to sprawiedliwe, po F16, Afganistanie, Iraku, kiedy to nic albo prawie nic nie dostaliśmy w zamian? Oczywiście nie, ale sami jesteśmy sobie winni. Kiedy był na to czas, nie potrafiliśmy spożytkować naszej specjalnej pozycji, jaką nieoczekiwanie osiągnęliśmy dzięki zaangażowaniu w Iraku i gwałtownemu pogorszeniu stosunków USA z Francją i RFN (co odbiło się negatywnie także na naszych relacjach z tymi krajami). A mocarstwa nie mają przyjaciół, tylko interesy. I pora tę lekcję wreszcie odrobić. Nowa administracja oznacza nowe priorytety w polityce zagranicznej. Dopóki Obama ma nadzieję na porozumienie z Rosją w kwestii Iranu czy nuklearnego rozbrojenia (które jest zresztą w interesie Kremla), a ta jest mistrzem ruchów pozorowanych i gołosłownych zapowiedzi, dopóty Polska, ale też Ukraina czy Gruzja – cały nasz region – nie znajdzie się nawet na liście rezerwowej dla sojuszników trzeciej kategorii.
Pytanie o nasze stosunki z USA nie powinno brzmieć: „za co Ameryka powinna być nam wdzięczna”, ale „do czego nas potrzebuje”. Dziś absolutnie do niczego, z małym wyjątkiem Afganistanu. Rzecz w tym, że zaangażowanie Polski w wojnę z Talibami odbywa się w ramach NATO, a jesteśmy ostatnimi, którzy chcieliby rozluźnienia zobowiązań sojuszniczych paktu wojskowego i zamiany go w „klub państw demokratycznych”.
Dotychczas liczyliśmy na to, że w związku z, jak nam się wydawało, specjalnymi stosunkami z Waszyngtonem możemy w polityce zagranicznej „zabrać się na gapę” i grać wyżej niż pozwalają nam na to nasze słabe karty. Dziś te nadzieje zostały rozwiane. Dobrze, że w czasie względnego spadku napięcia na arenie międzynarodowej, szkoda, że w tak symbolicznym dniu jak 17 września.