Wydawałoby się, że istnieją jakieś granice politycznego obłędu, zajadłej chęci by – jeśli nie jest się w stanie wygrać – to chociaż oblać pomyjami przedstawiciela przeciwnego obozu politycznego. Ale sięgając po rozmaite czasopisma (o rynsztoku, jakim stał się internet nie wspominając) przekonuję się, że jednak nie. Satyryk Stanisław Jerzy Lec napisał kiedyś fraszkę, której sens – za słowa nie ręczę – był następujący: „myślałem, że jestem na dnie, a tu nagle ktoś drapie mnie w pięty”.
Takiego właśnie doznałem wrażenia, gdy wszedłem – niczego nie spodziewając się – do pewnego antykwariatu z długo poszukiwaną książką w ręku. Zachwycony, że na półce przed drzwiami znalazłem stare wydanie Parandowskiego, wszedłem z uśmiechem na ustach, zamieniłem kilka słów, zapłaciłem i wychodząc oko moje spoczęło na niezauważonych wcześniej ladach z książkami.
Na książkach leżały rozrzucone egzemplarze „Gazety Polskiej”, gdzie całą stronę tytułową zajmowała fotografia Bronisława Komorowskiego, krzyczącego (cyrylicą): „Urra! urra! urra!„
Mieliśmy już różne obraźliwe zagrania wywodzące się z pisowskiej politycznej parafii. I stanie tam, gdzie stało ZOMO, i dziadka z Wehrmachtu, i całe mnóstwo innych (przy okazji zachęcam do przejrzenia „Alfabetu IV RP”). Mnie osobiście najbardziej zirytował „dziadek z Wehrmachtu”. Sam wywodzę się z Wybrzeża i wiem, jak gdańskich Polaków (w tym mego własnego dziadka) i związanych z Polską Kaszubów wybierano z domów pierwszego września 1939r. o wpół do piątej rano. Wielu z nich już nie wróciło do tych domów.
Ale elukubracja słowno-fotograficzna w tym czymś, czym jest „Gazeta Polska”, przekroczyła nie tyle granice dobrego smaku i przyzwoitości, ile granice normalności. Jak głębokie muszą być pokłady manii prześladowczej, czy podobnych odchyleń od normy, żeby wykoncypować coś podobnie obłędnego. Przypisywanie rosyjskości komuś, kogo bardziej niż kogokolwiek w polskiej polityce można by nazwać Sarmatą, arystokratę, którego przodkowie piastowali rozliczne funkcje państwowe i kościelne w Królestwie Polskim przez pięć wieków, jest równie absurdalne jak wystawienie kandydatury redaktora naczelnego „Gazety Polskiej” do konkursu fair play.
Jedyny pozytywny aspekt, jaki dostrzegam w tym maniakalnym obrzydliwstwie wiążę z moimi doświadczeniami sprzed lat prawie trzydziestu. Znajomy profesor z Zachodu zarekomendował (nie wiem dlaczego?!) pewnego lewackiego lumpennaukowca, jakich namnożyło się na zachodnich uczelniach po 1968r., by porozmawiał ze mną o komparatystyce systemowej. Tematyce wówczas bardzo mi bliskiej.
Facet strzelał lewackimi sloganami, chwalił komunizm i czynił mnie wyrzuty, że nie doceniamy tego, co nam dawał jedynie słuszny ustrój. Spierałem się z nim, ale w końcu miałem dość. Powiedziałem więc, że widzę jeszcze jedną różnicę między Wschodem i Zachodem: na Wschodzie zamyka się w „psychuszkach” tych, którzy nigdy tam być nie powinni, a na Zachodzie odwrotnie. Lewak aluzję zrozumiał i wkrótce pożegnał się dość sztywno. Good bye and good riddance – jak mawiają Anglicy.
Starając się myśleć pozytywnie, mogę powiedzieć, że wtedy, we wczesnych latach osiemdziesiątych, na pewno nie byliśmy Zachodem. Dzisiaj, po doświadczeniach ostatnich lat, w tym i opisywanego maniactwa, Zachodem jesteśmy na pewno – także z perspektywy mojej definicji różnicy między Wschodem i Zachodem…