Na smaganych lodowatym wiatrem pustkowiach Gobi stoi sobie Długi Mur, zwany w językach innych niż chiński „Wielkim”. Nie ten najbardziej znany (kiedyś powiedziałbym „z pocztówek”, a dziś z selfików), zbudowany przed kilkuset laty w epoce Ming, którego elegancko zagospodarowane i dogodnie skomunikowane odcinki odwiedzają turyści przybywający do Pekinu. Nie, ten wzniesiony dużo wcześniej, dwa tysiąclecia temu, za dynastii Han. Do jego zerodowanych, przypominających raczej formację skalną niż dzieło rąk ludzkich, pozostałości dotrzeć można tylko własnym lub wynajętym transportem, podskakując po nierównych drogach gruntowych i niedowierzając surowemu krajobrazowi za oknem.
Byłem tam podczas srogiej, wręcz wrogiej, zimy, kiedy bezlitośnie gryzący wiatr w wątpliwość podawał możliwość czyichkolwiek zakusów na inwazję z północy, a zatem i konieczność budowania muru. Kto o zdrowych zmysłach przekraczałby tę morderczą – tak w lecie, jak i w zimie – pustynię?
A jednak. Grupy etniczne, a wraz z nimi kultury i języki, przemieszczały się tu, jak i wszędzie, na wszystkie strony, od tysiącleci. Powody miały różne: presja innych narodowości, chęć ekspansji, ucieczka przed wojną, klęski żywiołowe. Nihil novi sub sole – dziś, gdy zbliża się epoka wielkich migracji, trzeba sobie uświadomić, że bez zmierzenia się z rasizmem i nierównościami, nie zdołamy się zmierzyć także z naszą klimatyczną przyszłością. I na odwrót.
Zapaść klimatu prędzej czy później uderzy w nas wszystkich. W pierwszej jednak kolejności ma na celowniku tych, którzy najmniej się do niej przyczynili. To kraje rozwijające się oraz grupy nieuprzywilejowane wezmą – często już biorą – na siebie pierwsze uderzenie. Margaret Atwood mówi bez ogródek, iż zmiana klimatu uderzy bezpośrednio w kobiety. Ekstremalne zjawiska pogodowe, zalanie terenów rolnych, przetrzebienie oceanów zmniejszą ilość pożywienia, którego dystrybucja będzie jeszcze bardziej nierówna niż obecnie, i to właśnie kobietom oraz dzieciom dostanie się mniej. Napięcia i niepokoje społeczne wywołane czynnikami klimatycznymi mogą doprowadzić do wojen, represji, totalitaryzmów – przestrzega mianująca zmianę klimatu „zmianą wszystkiego” (everything change) autorka Opowieści podręcznej – a wojny z zasady nie przynoszą kobietom nic dobrego. Istotnie: zarówno Parlament Europejski, jak i ONZ podkreślają, że to kobiety najbardziej cierpią z powodu problemów klimatycznych i ekologicznych oraz że ich rola w walce z tymi wyzwaniami jest kluczowa, a równouprawnienie niezbędne, byśmy wszyscy mogli skuteczniej stawić czoła przyszłości. Dla dyskryminowanej, uboższej i nie-białej części ludzkości niestabilny klimat i nietypowa pogoda już teraz oznaczają utratę dachu nad głową bez szansy na odbudowę, epidemie, nędzę, głód. Ewa Bińczyk mówi w Epoce człowieka o swoistym paradoksie antropocenu: „[…] choć gatunek ludzki okrzyknięto wyjątkową siłą sprawczą tej epoki, to jednak większość ludzi ustawiona jest na pozycji ofiar kryzysu klimatycznego, a nie sprawczych podmiotów zmian”.
ONZ przestrzega przed klimatycznym apartheidem, potwierdzając obawy, na które od dłuższego czasu zwracają uwagę przedstawiciele ruchu Black Lives Matter. Zmiany klimatyczne nacechowane są otóż rasowo, zarówno w skutkach, jak i przyczynach. Dlaczego? Za nadprodukcję CO2 odpowiada najpierw rewolucja przemysłowa, a następnie niezrównoważony i nieodpowiedzialny wzrost gospodarczy po II wojnie światowej – w obydwu przypadkach dotychczasowe powody do dumy cywilizacji zachodniej. Ci, którzy najmniej na tym wzroście zyskali – właśnie kraje globalnego południa, z których wiele wciąż boryka się z dziedzictwem kolonializmu – cierpią teraz najbardziej z powodu jego skutków. Przyjęcie przez Zachód odpowiedzialności za szkodliwe dziedzictwo imperializmu, kolonializmu i kapitalizmu dałoby szansę na poświęcenie należytej uwagi krajom rozwijającym się oraz ubogim społecznościom w krajach rozwiniętych – na wsparcie, odszkodowania, reparacje i projekty mające na celu naprawienie tragicznie jednostronnych konsekwencji zachodniego sukcesu.
Takie podejście wymaga przezwyciężenia postaw rasistowskich, wspieranych dodatkowo przez typową skłonność do wypierania win i zwykłą ludzką apatię. Nie da się jednak długo uciekać od konstatacji, że sprowokowane przez jedną część ludzkości zaburzenia klimatyczne dotkną innej części ludzkości po liniach rasowych – i klasowych. Nie tylko zresztą klimatyczne. Od Meksyku przez Indie, Bangladesz i Pakistan po Chiny, to zwykli obywatele wielkich miast, niemogący sobie pozwolić na mieszkanie w lepszych warunkach, cierpią od zanieczyszczenia powietrza najbardziej. Nawet dla tych, którzy nie mieszkają w krajach globalnego południa, jak na przykład obywatele przykrytego smogiem Krakowa, to właśnie niska jakość miejskiego powietrza stanowi najbardziej wyczuwalny objaw kosztów, jakie pociąga za sobą obecny model konsumpcji i eksploatacji zasobów. Inne, choć mniej nagłaśniane, są nie mniej ważne. To do krajów globalnego południa trafiają toksyczne odpady, których nikt inny nie chce. Tam też, bez zawracania sobie głowy środowiskiem naturalnym i ludzkim zdrowiem, najchętniej działają zachodnie koncerny wydobywcze. Nawet bez klimatycznej zapaści sytuacja wymaga zdecydowanych przedsięwzięć korekcyjnych i kompensacyjnych. Stąd kampania na rzecz konieczności przyznania ludziom prawa do czystego i ekologicznie zrównoważonego środowiska.
Uznanie tego faktu jest pierwszym krokiem na drodze nie tylko do naprawienia przeszłych krzywd, ale i do zapobieżenia krzywdom przyszłym. Obdarzone pomocą – i szacunkiem – społeczności globalnego południa mogą stać się „sprawczym podmiotem zmian”, zamiast bezradnym pionkiem w negocjacjach z korporacjami, opierającymi dotąd swoje biznesplany na ekologicznej oraz społecznej destrukcji, i wstąpić na ścieżkę odpowiedzialnego rozwoju. Jednocześnie wzmocnione w ten sposób – gospodarczo, społecznie i politycznie – będą w stanie lepiej sobie radzić ze skutkami postępującej zapaści klimatycznej.
Kolejny aspekt, gdzie przenikają się kwestie społeczne i ekologiczne, to migracja. Długi Mur powstał kosztem nie tylko olbrzymich nakładów finansowych, ale i życia wielu ludzi, których prochy zalegają do dziś u jego fundamentów, w samej jego strukturze. A jednak nie spełnił swojego zadania: inwazje z północy zmieniły oblicze kraju, obalając chińskie dynastie i wprowadzając własne obyczaje. Wierni własnej kulturze Chińczycy uchodzili przed nimi na południe, walcząc do ostatka – i ginąc.
Za narastający kryzys uchodźczy już teraz w pewnym stopniu odpowiadają niekorzystne zmiany klimatyczne i zapewne z czasem odpowiadać będą w stopniu coraz większym. Susze wygnały mieszkańców syryjskich wsi do miast, co zaogniło napięcia społeczne i wzmogło problemy gospodarcze, a wreszcie przyczyniło się do wybuchu wojny domowej. Nawet gdyby klimat nie przekładał się bezpośrednio na konflikty, trudno nie dostrzec, że uchodźców będzie coraz więcej, w miarę jak destabilizujące się środowisko naturalne zintensyfikuje napięcia w krajach globalnego południa i gdzie indziej. Już teraz klęski żywiołowe różnego rodzaju pozbawiają dachu nad głową więcej ludzi niż konflikty zbrojne, a zmiany klimatyczne napędzają migrację między krajami w większym stopniu, niż kwestie związane z sytuacją finansową i wolnością polityczną w krajach pochodzenia. Wspomniane wyżej – zainspirowane przyjęciem odpowiedzialności przez Zachód – działania, mające na celu złagodzenie skutków zapaści klimatycznej, mogą migrację zmniejszyć, ale nie zatrzymać.
Stawianie murów i płotów przeciwko uchodźcom nie rozwiąże problemu w dłuższej perspektywie, a w krótszej – da tylko politykom przykrywkę dla ich ignorancji. Nawet gdybyśmy odłożyli na bok kwestie humanitarne (czego nie powinniśmy robić), czyli zwykłą ludzką pomoc dla innych ludzi w potrzebie, powstrzymanie przemieszczania się dziesiątek, jeśli nie setek milionów ludzi w skali globu, wymagałoby militaryzacji państw opierających się migracji i stosowania rozwiązań siłowych (czyli, mówiąc wprost, masowego zabijania uchodźców, tak czynnie – poprzez działania wojenne, jak biernie – poprzez pozostawianie ich na pastwę głodu, chorób i tak dalej). Pociągnęłoby to za sobą zniszczenie tych cech owych „cywilizowanych” państw, które przeciwnicy przyjmowania migrantów chcą rzekomo chronić, i stworzyłoby na ziemi piekło, którego nie mogliby bez końca ignorować nawet dzisiejsi zwolennicy tego typu rozwiązań.
Amerykański powieściopisarz Jonathan Franzen w głośnym i kontrowersyjnym artykule „What If We Stopped Pretending?” na łamach „New Yorkera” stawia następującą tezę: „anadchodzi klimatyczna apokalipsa i aby móc się na nią przygotować, musimy przyznać sami przed sobą, że jej nie zapobiegniemy. Przygotować się w jaki sposób? Ponieważ katastrofa stanowi ryzyko dla samej istoty społeczności, w których żyjemy, definicję aktywizmu klimatycznego należy poszerzyć. To już nie wyłącznie działania na rzecz promowania czystej energii czy pociągania do odpowiedzialności szkodzących wspólnej sprawie polityków i przedsiębiorców – to także wszelkie działania, które wzmacniają w społeczeństwie wartości demokratyczne, liberalne, po prostu ludzkie w najlepszym znaczeniu tego słowa: szacunek dla prawa, zapewnienie uczciwości wyborów, troskę o sprawiedliwość społeczną, wolną prasę, prawa uchodźców i tak dalej. By wartości te nie uległy erozji, gdy klimatycznego i ekologicznego kryzysu nie będzie można już ignorować, trzeba zadbać o ich jak najmocniejsze osadzenie w tkance społecznej. I to na każdym poziomie, także tym najniższym i najbliższym, w naszych lokalnych społecznościach, w naszej bezpośredniej okolicy, już dziś, już teraz. Nie czekając, aż ktoś inny „coś z tym zrobi”, lecz działając w ramach rozszerzonej definicji aktywizmu klimatycznego, pamiętając o tych, którzy mają najwięcej do stracenia i dokonując każdego dnia lepszych wyborów – pomnażamy szansę, że coś się ruszy.
Wracamy zatem do kwestii humanitarnych, których zwyczajnie nie można odłożyć na bok. Uchodźców – w coraz większym stopniu klimatycznych – po prostu trzeba przyjąć. Ale przyjmowanie ich jak leci, bez ograniczeń, wbrew oporowi lokalnej ludności, tworzy napięcia, które mogą umocnić u władzy ksenofobicznych populistów, przed czym przestrzega w Against the Double Blackmail Slavoj Žižek. Przyniosłoby to zatem w ostatecznym rozrachunku nic innego, jak katastrofę polityczną, społeczną i humanitarną, od której – przyjmując uchodźców – chcemy uciec. Nie tędy więc droga.
Jedno z rozwiązań problemu to podnoszenie świadomości społecznej, mające na celu pokazanie uchodźców nie jako kotłującej się i roznoszącej zarazki ciżby, a jako indywidualnych ludzi, którzy wobec machiny eksploatacjonistycznego kapitalizmu i lawiny klimatycznych katastrof mają z przeciętnymi Europejczykami więcej wspólnego, niż się owym przeciętnym Europejczykom wydaje. Przyjmowanie uchodźców w ramach zinstytucjonalizowanego i przemyślanego systemu relokacji i integracji, na który jest zgoda samych przyjmujących, to nie zagrożenie dla dotychczasowego sposobu życia, lecz szansa na jego pozytywne dostosowanie do zmieniających się warunków. Przyjmujący muszą dostrzec w przybyszach szansę na wzbogacenie (w więcej niż jednym znaczeniu tego słowa) i wzmocnienie swoich społeczności, nawet za cenę „posunięcia się trochę”. Z kolei przybysze muszą przystać na adaptację do lokalnych warunków tak, by nie narzucać przyjmującej ich rdzennej ludności swojego systemu wartości. Nie tylko przepisy i regulacje są tu kluczowe: także narracja, jaką wokół tego procesu zbudują media, artyści i inni opiniotwórcy.
Załóżmy na moment, że wszystko to nam się uda. Czy możemy w takim razie liczyć, iż budowany dziś przez Trumpa mur na granicy z Meksykiem albo postawiony przez Orbana płot na granicy Węgier, staną się kiedyś atrakcjami turystycznymi na miarę Długiego Muru? Można się raczej spodziewać, że staną się ponurymi pomnikami zbrodni, na wzór Auschwitz. Ale wizja ta opiera się właśnie na założeniu, że koniec końców opamiętamy się i odnajdziemy w sobie to, co dobre – założeniu optymistycznym. Jeśli rejwach wokół miliona syryjskich uchodźców o mało co nie doprowadził Unii Europejskiej na skraj ksenofobicznego przewrotu, to co się stanie, kiedy (bo niestety już raczej nie „jeśli”) w drogę ruszą dziesiątki albo i setki milionów uchodźców z rozgrzanego do czerwoności i suchego jak wiór Bliskiego Wschodu, a także z pogrążonej w klimatycznym i politycznym chaosie Afryki? Jakie siły przejmą władzę, jakim kosztem będą chciały zachować „porządek”? I czy da się ów porządek w ogóle zachować, gdy zmieniona nie do poznania pogoda wprowadzi chaos w normalnym życiu, z produkcją żywności na czele?
Przetrwanie wymagać będzie przezwyciężenia tych samych postaw rasistowskich, skłonności do wypierania win i apatii, o których wspomniałem wyżej. To robota na pokolenie, jeśli nie dłużej. Pytanie brzmi, czy będziemy mieć dość czasu na naukę. Wielkimi krokami nadciąga epoka, w której posiadanie własnego kawałka ziemi, ba, nawet ojczyzny, stanie się przywilejem nielicznych. Z jednej strony najbiedniejsi będą musieli uciekać z miejsc najbardziej dotkniętych skutkami zapaści klimatu, z drugiej najbogatsi będą wybierali przyjemniejsze miejsca do życia, a gdzieś pośrodku wszyscy inni będą ważyć, czy już porzucić miejsca, w których się osadzili i z którymi się zrośli, czy też wytrzymać w nich jeszcze przez jakiś czas. Stabilność i przewidywalność naszych małych i większych ojczyzn dobiega kresu.
Im szybciej zrozumiemy, że trzeba nam przyzwyczaić się do obcowania z innością, tym lepiej poradzimy sobie w warunkach nadciągającej epoki wielkich migracji. Im prędzej pogodzimy się z ulotnością tego, co posiadamy (fizycznie i metaforycznie), tym łatwiej znajdziemy w twarzach uchodźców odbicie samych siebie. I być może uda nam się sprawić, że sytuacja będzie choć trochę mniej dramatyczna: społeczeństwa postawione twarzą w twarz z ludzkim wymiarem zapaści klimatu nie będą mogły uciec od przemyślenia na nowo swoich codziennych decyzji wpływających na środowisko.
By uniknąć klimatycznego apartheidu, musimy też w końcu zrobić coś ze skrajnymi nierównościami społecznymi. Nie tylko dlatego, że same w sobie są zwyczajnie i po ludzku niesprawiedliwe. Także dlatego, że jak wykazują badania psychologiczne i socjologiczne, nierówności i ich akceptacja przekładają się na brak zrozumienia i poszanowania dla środowiska naturalnego. Życie w silnie zhierarchizowanym społeczeństwie, gdzie w miarę pięcia się po drabinie społecznej zyskuje się większy dostęp do zasobów, w tym naturalnych, pociąga za sobą chęć zagarnięcia ich dla siebie i utrzymania status quo korzystnego z własnej wąskiej perspektywy. Za eksploatację zasobów na skalę, która jest niezbędna, by utrzymać strukturę i dynamikę tych hierarchii, najwyższą cenę już dziś płaci wielu, a w przyszłości zapłacą wszyscy. Postępujące załamanie klimatu może tylko zwiększyć determinację elit, by zagarnąć, co jeszcze zostało do zagarnięcia, a to z kolei pogłębi nierówności jeszcze bardziej, prowadząc do destabilizacji i rozpadu społeczeństw. Jeremy Lent przestrzega w The Patterning Instinct przed ostatecznym ziszczeniem się idei klimatycznego apartheidu, czyli tzw. TechnoSplit: podziałem ludzkości po liniach dostępu do technologii pozwalających przetrwać w nieprzyjaznych warunkach zaburzonego klimatu i biosfery: tzw. „górny jeden procent” stać będzie na odpowiednie gadżety oddzielające go od rzeczywistości (zakładając, że utrzyma dostęp do energii, zasobów i bazy przemysłowej), podczas gdy uboga większość będzie wegetować i umierać pod skażonym niebem.
Kurczowe trzymanie się przestarzałej i krótkowzrocznej idei państwa narodowego tylko pogorszy problemy i spotęguje napięcia. Niesprawiedliwość, jaką jest dominacja miejsca pochodzenia nad losem jednostki, staje się coraz wyraźniejsza: od godła na paszporcie już teraz zależy często życie i śmierć, od przynależności do usankcjonowanego w tych czy innych traktatach międzynarodowych „plemienia” zależy wartość jednostki. Nadchodząca epoka katastrof naturalnych i wielkich migracji wystawi ten system na próbę, której zapewne nie przetrwa, skutkując tym gorszymi tragediami, im bardziej kurczowo będzie się trzymał istnienia.
Tam, gdzie społeczeństwa są bardziej otwarte i egalitarne, łatwiej o poczucie, że jesteśmy wszyscy za siebie współodpowiedzialni, a także o świadomość, że indywidualny zysk nie powinien odbywać się kosztem innych oraz środowiska naturalnego. Zatem działania nastawione na zmniejszenie nierówności społecznych i wykreowanie kryteriów wartości nieopartych na eksploatacjonizmie i konsumpcjonizmie, przełożą się na stworzenie społeczeństwa, w którym sprawy ekologiczne zajmą należne im miejsce, świadomość powiązań między dobrostanem ludzkości a ochroną środowiska będzie powszechniejsza, a kategoria zbrodni przeciwko środowisku naturalnemu stanie się podobnie oczywista, jak zbrodni przeciwko ludzkości. Takie społeczeństwo ma nie tylko mniej negatywny wpływ na przyrodę, ale jest także bardziej stabilne w obliczu skutków załamania klimatu.
Działania na rzecz powstrzymania zapaści klimatycznej przyniosą konkretne skutki społeczne – ale jednocześnie walka ze społecznymi problemami i problematycznymi ideologiami przyniesie wymierne korzyści ekologiczne. Musimy zrozumieć, że nadciągająca katastrofalna zmiana klimatu to nie wyłącznie jeszcze jeden problem, z którym trzeba się zmierzyć. To problem, który jest powiązany z wieloma innymi, zaostrzający je i przez nie zaostrzany. Uświadomienie sobie tych powiązań i sposobów, w jaki wzajemnie na siebie wpływają, może nam dać dodatkowy impuls do działania i szansę na synergiczne zmierzenie się z wyzwaniami.
Inaczej zostaną po nas tylko zrujnowane mury, jak te, które można jeszcze dziś podziwiać – i nad którymi można się zadumać – na smaganej wiatrem pustyni Gobi.
Powyższy tekst ukazał się w książce Antropocen dla początkujących pod tytułem „Klimatyczny apartheid: a mury runą?”
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
Autor zdjęcia: Leon Petrosyan