W okresie „burzy i naporu” wczesnej prywatyzacji czytaliśmy lub słyszeliśmy np. w programach TVP pani red. Jaworowicz, jak to załogi państwowych przedsiębiorstw pod wodzą dzielnych związkowców bronią się przed okrutną (i oczywiście złodziejską!) prywatyzacją. Jak nie zgadzają się na przejęcie przed prywatnego właściciela, który wprawdzie chce kupić bliską bankructwa firmę, ale zatrudnić chce tylko połowę dotychczasowej załogi. „Wszyscy, albo nikt!!” – krzyczeli dzielni związkowcy i spotykali się z burzą oklasków załogi oraz wsparciem wzruszonych tą dzielnością reporterów…
Dzielni, acz mało rozsądni obrońcy antyprywatyzacyjnych okopów, nie wierzyli, że alternatywą do „wszyscy” jest właśnie „n i k t”. I tak najczęściej potoczyły się losy tych przedsiębiorstw, które bankrutowały jedno po drugim. Nie wszystkie musiały. Wedle licznych opinii fachowców ok. połowę tych firm dałoby się – po „odchudzeniu” i restrukturyzacji – uratować. Innym, równie rozczulającym, orężem walki z prywatyzacją była wyprzedaż majątku.
Antyprywatyzatorzy, walczący o to, by przedłużyć stan istniejący choćby o kilka kolejnych miesięcy sprzedawali maszyny, tabor samochodowy, wynajmowali powierzchnię biurową, nie rozumiejąc, że właśnie prywatyzują! Z jednej strony sprzedawali bowiem maszyny przyszłym konkurentom, z drugiej zaś przybliżali dzień bankructwa, które jest r ó w n i e ż formą prywatyzacji (bowiem pozostałe jeszcze wartościowe składniki majątku też przejdą w ręce prywatne). Byli jak ów molierowski pan Jourdain, który nie wiedział, że całe życie mówił prozą…
Z tej perspektywy należy patrzeć na raczkującą – i też niezbędną – prywatyzację w ochronie zdrowia. Skansen PRL-u, jakim są ochrona zdrowia i oświata, stoją przed podobnymi problemami – i podobnymi rozwiązaniami. Każda ewakuacja szpitala, każdy strajk lekarzy czy pielęgniarek pod hasłem: „Chcemy więcej pieniędzy i niech zostanie tak jak jest!”, zwiększa liczbę klientów chętnych do przejścia do prywatnych firm świadczących usługi medyczne.
Władze samorządowe rozumieją to całkiem nieźle. Na górze rząd może wygłaszać antyprywatyzacyjne tyrady, jak niedawno jeszcze Jarosław Kaczyński, albo kunktatorsko wysyłać mieszane sygnały, jak rząd obecny. Ale w starostowie komercjalizują szpitale, gdyż nie chcą, aby ich powiaty pozostały bez podstawowej opieki szpitalnej (bo w mniejszych miastach prywatne kliniki szpitalne znajdą się później niż w dużych). Z 250 szpitali powiatowych zamieniono w spółki już ponad 20%, a następnych 25% szykuje się do tego kroku lub znajduje się już w trakcie komercjalizowania (Gazeta Wyborcza, 26-27.04).
Ponad rok temu napisałem, że prywatyzacja w ochronie zdrowia jest nieuchronna i dobrze byłoby ją ułatwiać, a nie utrudniać, bowiem są mniej i bardziej kosztowne formy przechodzenia do wyższej efektywności (czyli własności prywatnej). Straszące pustką państwowe szpitale są na pewno rozwiązaniem mniej efektywnym. Na pewno polscy pacjenci nie potrzebują tylu szpitali co obecnie; jednak zmiany mogą być mniej gwałtowne niż zamykanie placówek, z których odeszła większość personelu. Bo dla personelu praca się znajdzie (tyle że nie „na państwowym”). Zatrudnienie (efektywne) w ochronie zdrowia będzie bowiem rosnąć, bo taki jest trend światowy. Rzecz w tym, by rosła tam, gdzie jest potrzebne, zgodnie z zasadą maksimum efektów przy minimum nakładów. A bez prywatyzacji tego nie osiągniemy.