Z całą pewnością jednym z najważniejszych trendów w światowej polityce jest w tym roku – trwająca cały czas – seria wydarzeń określanych mianem „arabskiej wiosny”. Rewolucje, które zmiotły dyktatorów w Tunezji i Egipcie uznaje się także za pierwsze w pełni udane „cyfrowe” niepokoje społeczne. Twitter i Facebook, a także inne serwisy i usługi nowych mediów, odegrały znaczącą rolę w niespodziewanym sukcesie tych ruchów wolnościowych. Czy jednak nie ulegamy zbytniemu entuzjazmowi jeśli chodzi o „rewolucje Web 2.0”?
Niemal każda technologia komunikacyjna w historii – zwłaszcza w XX wieku – była wykorzystywana w celach politycznych zanim stała się powszechnie dostępna. W warunkach asymetrii – a z tym do czynienia mamy zwykle gdy chodzi o rewolucje, zwłaszcza w państwach autorytarnych i totalitarnych, każda nowa technologia pozwala zyskiwać przewagę nad reżimami, które zwykle ze względu na swoją biurokratyczną ociężałość nie są w stanie wystarczająco szybko zbudować środków przeciwdziałających, lub też takie środki w ogóle nie są fizycznie możliwe.
Tak było w przypadku rewolucji irańskiej i tak antycznej w tym momencie technologii jak kasety magnetofonowe, które były używane jako nośniki informacji i przemówień. Tak było w przypadku reżimu filipińskiego prezydenta Josepha Estrady i SMSów które umożliwiły grupom protestujących błyskawiczną mobilizację i koordynację działań.
W końcu, tak też było w przypadku „zwykłych” ruchów politycznych – choćby oddolnej kampanii która na krótko uczyniła Howarda Deana liderem w wyścigu o nominację Partii Demokratycznej na prezydenta w 2004 roku czy w przypadku Baracka Obamy, którego sztab w bezprecedensowy sposób wykorzystał oddolny entuzjazm dziesiątków tysięcy ludzi, by przekuć go w najbardziej skuteczną kampanię wszech czasów – a internet był kluczem do tego sukcesu.
Dlatego też rewolucje, które obaliły wieloletnie dyktatury w Egipcie i Tunezji określono jako naturalny, logiczny krok na drodze rozwoju globalnej sieci jako takiej. Ale zmiana, którą niesie za sobą tak masowe i szerokie wykorzystanie portali społecznościowych niesie też ze sobą ryzyko, i to nie tylko dla tych którzy bezpośrednio w tych rewolucjach uczestniczyli.
Jedną z najbardziej oczywistych fraz w odniesieniu do tych wydarzeń było stwierdzenie typu „egipscy rewolucjoniści wykorzystywali Facebooka do koordynacji, twittera do przekazywania informacji a youtube do emisji własnych materiałów nagranych telefonami komórkowymi”. Wszystkie te trzy portale łączą się ze sobą, ich zastosowania przenikają się, a fundamentem są – zwłaszcza w przypadku youtube – inflacja mobilnych „platform” dzięki którym można łączyć się z Internetem, robić zdjęcia i klipy wideo, a następnie, natychmiastowo – publikować je w sposób, który umożliwia każdemu na świecie ich zobaczenie i wykorzystanie.
Ich łącznik jest jeden – te portale, a zwłaszcza Facebook – umożliwiają tworzenie własnych społeczności. To co wydaje się trywialne w demokracji, w państwie autorytarnym ma kluczowe znaczenie. Internet to coś więcej w tym przypadku niż kolejne medium – to przede wszystkim przestrzeń, która umożliwia przełamanie społecznej atomizacji, właściwej dla każdego państwa niedemokratycznego. Internet w tym przypadku stanowi nie tylko alternatywne medium, alternatywną prasę (blog) czy alternatywną „telewizję” (youtube) pozostającą poza kontrolą władz. Stanowi nową sferę społeczną, w której ludzie poza systemem mogą stworzyć własne, alternatywne, ale cały czas zakotwiczone w rzeczywistości społeczeństwo. To właśnie – połączone z naturalną dla sfery internetowej szybkością tworzenia się i utwardzania grup – zdecydowało, że rewolucja w Egipcie mogła wybuchnąć tak szybko, tak bardzo zaskakując analityków, komentatorów i obserwatorów, o rządzie nie wspominając. Ponieważ ta rewolucja była „w internecie” ale i „w rzeczywistości” – tak jak każda dobra kampania wyborcza – odniosła ostatecznie zwycięstwo, zmieniając globalny układ sił.
Jednak możliwości budowania odrębnej sfery społecznej są jednocześnie błogosławieństwem ale i zagrożeniem. Po pierwsze, względna otwartość takich systemów jak Facebook na inwigilację ułatwia wręcz zadanie policji i tajnym służbom, które jak na dłoni widzą przywódców ruchu, ich najważniejszych zwolenników i metody działania. Infiltracja „tradycyjnych” ruchów rewolucyjnych jest na pewno dużo trudniejsza, niż jedno kliknięcie, które dzieli funkcjonariusza od założenia profilu na Facebooku. Oczywiście, historyczne przykłady pokazują, że nie ma takiej możliwości by względnie szeroka grupa ludzi była odporna w stu procentach na infiltrację, ale budowana wiele lat grupa, w której liczą się silne więzi jej członków, jest o wiele trudniejsza do rozpracowania niż założona ad hoc „rewolucja na Facebooku” która owszem opiera się na rzeczywistych kontaktach, ale tylko w jednym z aspektów jej działalności.
Po drugie, natura internetu sprawia, że monitorowanie aktywizmu politycznego w sieci jest równie łatwe, jak jego prowadzenie. Oczywiście – można stosować wyrafinowane szyfrowanie, systemy maskujące i weryfikujące, ale z każdym kolejnym narzędziem traci się podstawowe cechy narzędzi, takie jak łatwość obsługi, które mają niebagatelne znaczenie w ich sukcesie jako platform społecznego aktywizmu. Dlatego też posunięcie rządu egipskiego który w pewnym momencie w panice wyłączył internet w całym kraju jest bezsensowne. Ruch, który się w internecie uformował znalazł już przełożenie na to co działo się na placu Tahrir i nic tego nie mogło zatrzymać. Ale bez internetu, rząd był równie ślepy na to co dzieje się w Facebookowej rewolucji jak jej uczestnicy.
Nieco na podobnej zasadzie funkcjonują zagrożenia związane z wykorzystaniem w politycznej działalności serwisów o charakterze informacyjnym – Twittera i Youtube. W tym pierwszym przypadku publikacja 140 znakowych informacji przez każdego prowadzi do sytuacji w której szum informacyjny staje się nie tylko niemożliwy do zniesienia, ale i do przefiltrowania – zwłaszcza przez dziennikarzy, którzy siłą rzeczy obserwują sytuację z zewnątrz. Bez właściwych metod filtracji możliwość dezinformowania za pomocą twittera – wprowadzenie do obiegu fałszywych informacji o przebiegu zdarzeń, o motywacjach ich uczestników itd. staje się dziecinne łatwa. Ruchy polityczne tracą więc kontrolę nad przekazem, a to może mieć skutki tragiczne dla ich wizerunku, zwłaszcza w oczach obserwatorów.
Podobnie ma się sytuacja z klipami wideo na youtube. Kto odróżni w pierwszej chwili te realne od tych wprowadzonych do obiegu przez zwalczające rewolucję służby? Taki klip, bez odpowiedniego kontekstu może być w kilkadziesiąt minut po jego publikacji powtórzony przez wszystkie najważniejsze telewizje całego świata. I tak utraconego wizerunku nie da się w żaden sposób uratować.
W szerszym kontekście podstawowym zagrożeniem dla wszelkich ruchów rewolucyjnych i politycznych na świecie, jest naiwna nierzadko wiara państw takich ja USA w to, że wystarczy dostarczyć narzędzia, by zapewnić im sukces. Ta wiara wynika z niezrozumienia mechanizmu, w którym bez wcześniejszego „przygotowania” udana rewolucja nie ma sensu. A przecież w Egipcie silna blogosfera i dość silna „alternatywna” sfera publiczna istniały na długo przed rewolucją która wybuchła na początku tego roku. „Czyste” narzędzie tu nie wystarczą, podobnie jak nie da się zasadzić ogrodu w środku pustyni. Rola USA we wspieraniu cyfrowych rewolucji nie może ograniczać się do dostarczania im aplikacji, kodeksów dobrych praktyk ale w ustawicznym, wieloletnim wspieraniu alternatywnej sfery publicznej, zarówno online jak i offline. W przeciwnym razie takim projektom grozi – w najlepszym wypadku – fiasko, w najgorszym – przechwycenie metod i środków przez siły wierne dotychczasowym reżimom.
W ostatecznym rozrachunku warto spojrzeć na problem z szerszej perspektywy. Czy zdobycze egipskiej „rewolucji Web 2.0” będą trwałe? Czy uda się młodym ludziom, którzy protestowali tygodniami na placu Tahrir doprowadzić do trwałych politycznych przemian? Czy tego typu wystąpienia powtórzą się w innych krajach? A może zainteresowane reżimy znalazły już sposób na okiełznania kolejnych cyfrowych rewolucji?
W takim przypadku konieczny będzie kolejny skok technologiczny. Jedno jest pewne: nie jest to ostatnia chwila w której taki skok będzie konieczny. W końcu, dążenie do wolności jest naturalne dla każdego człowieka, i naturalny będzie rozwój narzędzi którą tą wolność potwierdzają i ułatwiają zdobyć. Niemniej jednak spojrzenie na cały proces tylko przez pryzmat tych narzędzi, ich znaczenie lub jego braku jest zbyt wąskie, prowadzi do licznych uproszczeń i mechanicznego przełożenia problemu na alternatywę „działa czy nie działa”. Liczy się kontekst, a ten podpowiada że frazy „przełom technologiczny” będą stosowane tak długo jak istnieją reżimy które ten przełom muszą obalać.
Michał Kolanko – absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dziennikarz i bloger, prowadzi bloga spinorom.pl o wykorzystaniu nowych technologii w polityce. Redaktor serwisu wPolityce.pl