Tusk zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę, ponieważ uznał perspektywę wygranej Lecha Kaczyńskiego za mniej prawdopodobną niż spójność swojego politycznego zaplecza w przypadku gdyby sam wygrał wybory.
Donald Tusk wygraną w wyborach prezydenckich praktycznie miał w kieszeni. PiS w wyborach w 2005 roku wystrzelał się z całej amunicji, wyzbył wszystkich asów z rękawa, nie miał w zanadrzu więcej „dziadków z Wermachtu”. Premier okazał się odporniejszy od muchy i nie dał się zabić gazetą, nawet o takim ciężarze jak „Rzeczpospolita” – ze stenogramami rozmów kompromitujących najbliższych jego współpracowników. O ile nie można by jednoznacznie wskazać na Tuska jako źródło przecieku, to nic poza jakimś kataklizmem nie powstrzymałoby go przed wyraźnym zwycięstwem nad Lechem Kaczyńskim. Ani afera hazardowa, ani kryzys, ani brak fundamentalnych reform, mimo że obniżyły poparcie dla premiera, nie osłabiły znacząco jego szans w starciu z urzędującym prezydentem, nad którym w większości sondaży utrzymywał dwukrotną przewagę.
Złotą klatkę sprawię ci / będę karmić owocami
Mimo tak korzystnych perspektyw Tusk zrezygnował z osobistego rewanżu na Lechu Kaczyńskim. Dlaczego, skoro dla zdecydowanej większości wyborców i obserwatorów polskiej sceny politycznej, a także dla jego własnego partyjnego zaplecza byłby to wybór naturalny? Przede wszystkim, Tusk zdążył polubić realną władzę, jaką dają połączone stanowisko premiera i niekwestionowane przywództwo największej partii. Władza prezydenta na tym tle jawi się jako niemal wyłącznie symboliczna, poza swoim wymiarem negatywnym – możliwością blokowania inicjatyw rządowych w postaci weta. To oczywiście ryzykowna kalkulacja, bo nie ma żadnej gwarancji, że PO wygra wybory parlamentarne w 2011 roku, choć nie widać też żadnej realnej konkurencji. Pozostaje też kwestia sformowania koalicji, chyba że rozmiary zwycięstwa pozwolą Platformie rządzić samodzielnie.
Tusk uznał, że, wbrew powszechnej opinii, wygrana przez niego batalia o prezydenturę nie musi wcale ponieść Platformy do łatwego zwycięstwa w wyborach do Sejmu i Senatu. Po pierwsze, nie zapadła decyzja, że odbędą się one na wiosnę, co byłoby logiczne ze względu na polską prezydencję w II połowie 2011 roku oraz budżet – który przy jesiennym terminie wyborów przygotowywany jest przez odchodzący rząd dla następnego. Im bliżej wyborów tym trudniej będzie skrócić kadencję, zwłaszcza że rok 2010 będzie podwójnym rokiem wyborczym. To oznacza, że wybory prezydenckie od parlamentarnych może dzielić prawie rok, czas wystarczająco długi, żeby wygrana w tych pierwszych nie przekładała się automatycznie na wygraną w drugich.
Córka się puszcza, brat obrabia kioski
Premier pamiętając o „szorstkiej przyjaźni” Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego, ocenił, że na dłuższą metę nie udałoby mu się być „nadpremierem” z „dużego pałacu”. Postawił na kolektyw (bynajmniej nie z powodów altruistycznych) zamiast wyłącznie na osobisty sukces. Uznał, że PO może więcej zyskać zjednoczona z nim jako liderem w wyborach do parlamentu, niż podzielona z nim jako prezydentem. Losy PO pozbawionej przywództwa w roku kampanii wyborczej byłyby trudne – z perspektywą nieuchronnych podziałów i walki o władzę zakończonych nawet rozłamami, o ile sondaże byłyby nieprzychylne lub doszłoby do ostrej frakcyjnej walki i „wycinania się” z partyjnych gremiów i list wyborczych. Taki wybór oznacza też przyznanie, że PO jest tak naprawdę partią jednego człowieka, słabą instytucjonalnie, o dużym potencjale wewnętrznych konfliktów, które godzi zapewniający wysokie notowania obecny przewodniczący. Argumenty, które zdecydowały o pozostaniu Tuska na fotelu premiera, poetycko przedstawił poseł Ludwik Dorn, mówiąc w TVN 24, że „bez niego [Tuska] Platforma, rozejdzie się jak wszy po kołnierzu, zejdzie na psy, albo zaczną się tam po prostu zarzynać”.
Wielki plan naprawy finansów oraz opowieści o tym, jak Polsce potrzebne są reformy, nie są, wbrew zarzutom opozycji, wyłącznie frazesami. Tusk faktycznie dostrzega możliwości stojące przed Polską i mobilizowany przez ministrów Boniego i Rostockiego chce je wykorzystać, choć zieloną mapką, na tle której występuje, zdążył już chyba zanudzić nawet swoich najbardziej bezkrytycznych zwolenników. Jednak trudno po przeszło dwóch latach bardzo zachowawczych rządów brać poważnie argumenty, że oto teraz zacznie się „złota era reform”. Od początku głównym celem PO było utrzymywanie poparcia na wysokim poziomie, gromadzenie, a nie wydawanie kapitału politycznego. Sam premier często pełnił raczej rolę arbitra, będącego „ponad”, któremu zdarzało się odcinać od swoich ministrów i partii. Tusk zachowywał się jak prezydent jeszcze nim nie będąc i nie zmienią tego deklaracje, że decyzję o niekandydowaniu podjął rok wcześniej.
Premier zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę, ponieważ uznał perspektywę wygranej Lecha Kaczyńskiego za mniej prawdopodobną niż spójność swojego politycznego zaplecza w przypadku, gdyby sam wygrał wybory. Tusk liczy, że znów, jak w 2007 roku, PO wygra jako „anty-PiS”, że nieważne, kogo wystawią w kampanii, bo elektorat negatywny Kaczyńskiego sprawia, że przegrywa on w drugiej turze nawet ze Szmajdzińskim. Prezydent przyjął taktykę ograniczonej aktywności, która przyniosła mu nieznaczną poprawę sondaży, co skomentował złośliwie „The Economist” pisząc, że „popularność polskiego prezydenta rośnie, kiedy nie występuje on publicznie”. Kaczyński zmarnował szanse na to, żeby zaprezentować się jako ponadpartyjny autorytet. Jego ostatnie próby pozyskania sobie sympatii są spóźnione i nieautentyczne. Nie zmienia to faktu, że swoją decyzją Tusk bez wątpienia wzmacnia prezydenta, dając mu cień szansy na zwycięstwo, szansy, której nie miałby, gdyby Tusk startował.
Dobry fachowiec, ale bezpartyjny
Na pewno największym beneficjentem tego „nowego rozdania” jest Andrzej Olechowski, który liczy nawet na poparcie PO w wyborach, choć jego wolta od mocnej krytyki do umizgów wobec tej partii nie wygląda wiarygodnie. PO musi teraz zależeć na tym, żeby jak najbardziej wzmocnić Kaczyńskiego, żeby cała walka rozegrała się między nim a kandydatem Platformy. Najgorszym scenariuszem dla tej partii byłoby spotkanie w drugiej turze czy to z Olechowskim, czy (szczególnie) z Cimoszewiczem. Cimoszewicz nie zmienił zdania, jednak już inaczej się wypowiada o nadchodzących wyborach, krytykuje konserwatywne poglądy Komorowskiego i Sikorskiego, ubolewa nad tym, że nie ma w Polsce szans na szeroką koalicję centrolewicową a la Partia Demokratyczna w USA. Olechowski, choć zgarnia sporą część elektoratu PO, może stać się ofiarą spolaryzowanej kampanii, w której zostanie zmarginalizowany. Nie potrafi też zmobilizować elektoratu lewicowego. Kampania wyborcza to także ogromne przedsięwzięcie finansowe i logistyczne, dlatego póki co nic nie wskazuje na to, żeby ktokolwiek spoza PO i PiS był w stanie na poważnie się do niej włączyć, o ile SLD, SD i pozostała centrolewicowa drobnica nie wystawią wspólnie Cimoszewicza, ale na to się nie zanosi. Jakąś niespodziankę szykuje Polska Plus, ale trudno spodziewać się, żeby jej kandydat wszedł do drugiej tury.
PO stoi przed trudnym dylematem – wybrać kandydata lojalnego, ale z mniejszymi szansami, czy niezależnego, ale zwiększającego szanse na wygraną. Wydaje się, że decyzja, kto nim będzie, przynajmniej na poziomie wewnętrznym, ścisłego partyjnego kierownictwa, powinna zapaść wcześniej – po to, żeby go odpowiednio wypromować. Radosław Sikorski jest aktualnie najpopularniejszym polskim politykiem, nie oznacza to jednak jeszcze automatycznego przełożenia na wybory prezydenckie, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego młody wiek i specyficzne poczucie humoru oraz różne afiliacje z przeszłości, jak udział w rządzie PiSu i Jana Olszewskiego. Na pewno większe od Sikorskiego szanse na nominację ma Bronisław Komorowski, lojalny, lubiany w partii, niekontrowersyjny, a do tego druga osoba w państwie. Jest on jednak słabiej rozpoznawalny i nie ma „ciągu na bramkę” – woli walki, która w tak długiej i trudnej kampanii może być elementem decydującym. O ile nie okaże się dramatycznie niepopularny w wewnątrzpartyjnych sondażach, niemal na pewno będzie on kandydatem PO.
Mistrzostwa świata bez Brazylii
Ktokolwiek zostanie wytypowany przez PO, zawsze będzie „tym drugim”. Stwarza to dalekosiężne konsekwencje. Siłą rzeczy osoba ta będzie musiała również apelować do szerszego elektoratu, czasem kontestując politykę prowadzoną przez rząd. Polacy oczekują od prezydenta, że będzie prawdziwym liderem, nie może stać w drugim szeregu, nie wygra tylko dlatego, że został namaszczony przez premiera. Kampania wyborcza i konieczność prezentowania trochę sztucznie wykreowanego lidera na wiecach i w mediach może pociągać za sobą dysonans w przywództwie PO. Dopóki będzie to reżyserowane, dopóty te podziały będą tylko pozorne. Jednak polityka bazuje w dużym stopniu na emocjach, ma swoją dynamikę i sytuacja w każdej chwili może wymknąć się spod kontroli.
Tusk nie startując, skomplikował życie nie tylko swojemu środowisku. Uchylając się od starcia, wymierzył prezydentowi policzek, gorszy od najpaskudniejszych wyzwisk Palikota – okazał lekceważenie. Uznał go za tak słabego przeciwnika, że zamiast samemu stanąć do pojedynku na udeptanej ziemi, w zastępstwie wysłał giermka. Przegrać z Tuskiem to nie wstyd, ale z „wice”? Już samo zestawianie głowy państwa z kimś takim pomniejsza autorytet prezydenta, a przewidywana wcześniej porażka teraz zamienia się w klęskę. Trudno będzie też prowadzić kampanię pod zawsze popularnym hasłem kontestowania polityki rządu (bo narzekanie jest naszą narodową specjalnością) przeciw komuś, kto nie ponosi bezpośredniej odpowiedzialności za sytuację w Polsce w ciągu ostatniego 2,5 roku.
Premier zdjął „ciśnienie” z wyborów prezydenckich tracących znacząco rangę jako starcia przywódców obozów, które dzielą między siebie niemal całość sceny politycznej – kiedyś Wałęsy z Kwaśniewskim, potem Tuska z Kaczyńskim. Czy uświadomi to Polakom prawdziwy zakres kompetencji najwyższego formalnie urzędu w państwie i pozwoli ograniczyć rolę prezydentury w przyszłości, okaże się w nadchodzącym roku.
Tusk wybrał realną władzę, rozwiązanie trudniejsze i mniej oczywiste, sięgając poza horyzont doraźnych wydarzeń. Od tego, czy prawidłowo skalkulował ryzyko tej decyzji, będzie zależeć życie polityczne w Polsce przynajmniej do roku 2015.