„Podstawowym obowiązkiem intelektualisty jest myśleć i mówić prawdę.
(…) Myśleć to znaczy zastanawiać się nad tym,
kim jesteśmy i jaka jest otaczająca rzeczywistość.
Oznacza to siłą rzeczy odpowiedzialność za słowo”.
Zbigniew Herbert
Tuż za bramą trzeba skręcić w prawo i iść wzdłuż muru. Miejsce trochę na końcu świata. Po drodze mijam dwa, może trzy samochody. Na cmentarzu cisza. Słychać szum drzew, czasem odzywają się ptaki, kiedy indziej brzęczy pszczoła. Kolejne groby znaczne półksiężycem, tylko tym różniące się od nagrobków na cmentarzach katolickich. Jeden znak. Groby uchodźców, tych co zmarli z wychłodzenia w lesie przy granicy, tych co utonęli w rzece, wyróżniają się samotnością. Jest ich siedem. Niewiele wobec szacunków wskazujących, iż na granicy śmierć spotkała przynajmniej pięćdziesiąt osób. Ale są. Wspólnota muzułmańska użyczyła miejsca na cmentarzu w Bohonikach swoim braciom, którzy poszukiwali lepszego życia, uciekali przed prześladowaniem, przed wojną, przed chaosem, przed strachem. Którzy zderzyli się z kłamstwem, złudną obietnicą, brakiem współczucia, lekceważeniem prawa; którzy stali się narzędziami w wojnie hybrydowej; którzy miast życia spotkali śmierć. Od starożytności wiemy, że prawo boskie nakazuje pochować zmarłych. Tragiczny los Antygony pozostaje wskazówką. Dla chrześcijan pochówek jest uczynkiem miłosierdzia wobec ciała, ostatnim czynem współczucia. Dla etycznie myślących… jest powinnością moralną. Ostatecznym gestem, jaki wykonujemy wobec cierpienia i śmierci. Ostatecznym świadectwem szacunku wobec niezbywalnego człowieczeństwa każdego człowieka. Już podczas poprzedniego kryzysu uchodźczego z roku 2015 dało się słyszeć głosy, że skoro w Polsce nie przyjmujemy żywych, to przynajmniej „powinniśmy pochować te trupy”.
Minęło osiem lat, a my wciąż jesteśmy w tym samym miejscu. Ba, jest gorzej, bo kryzys na granicy polsko-białoruskiej stał się narzędziem politycznym pogłębiającym podziały i podsycającym strach przed migrantami. Szczęśliwie i tragicznie zarazem, ten kryzys ujawnił też dobrą wolę innych – tych, którzy niestrudzenie pomagają uchodźcom i migrantom przy granicy; tych, których opowieści możemy dziś przeczytać choćby w doskonałej książce Mikołaja Grynberga Jezus umarł w Polsce, w relacjach o tym, co naprawdę wydarza się między ludźmi. Gdzieś w tle rozgrzeszamy się wojną za naszą wschodnią granicą; rządzący niczym mantrę powtarzają liczby ukraińskich uchodźców, którzy znaleźli schronienie w domach polskich obywateli; uniewinniamy się również, bo – jak pisał Zygmunt Bauman w książce Obcy u naszych drzwi – „natura szoku polega na tym, że z czasem przemienia się on w nudną rutynę normalności, a moralna panika ulega wyczerpaniu”. Czas – choć nie powinien – znieczula. Paradoksalnie może i szczęśliwie, bo dzięki owemu „wyczerpaniu” straszenie uchodźcami, które miało być narzędziem rządzących w rozpoczętej właśnie oficjalnie kampanii wyborczej, może nie mieć już aż takiej siły rażenia. Przechodzony mechanizm nie zadziałał w przewidywany sposób, co nie znaczy, że całkowicie znikł nam z oczu. Ba, choć gra ludzkim losem jest po prostu niegodna, nie znaczy, że na dobre żegnamy się z nią w kampanijnej narracji partii władzy.
Polski rząd, tak chwalący się „stanięciem na wysokości zadania” w kwestii uchodźców z Ukrainy przegrał coś jeszcze. Nie docenił bowiem ani własnych obywateli, ani skali „zmęczenia empatycznego”. Miast budować poczucie społecznego bezpieczeństwa starał się nam je odebrać… strasząc. Zapomniał przy tym o wartościach, które tak lubi wciągać na swoje sztandary. O sprawiedliwości, solidarności, odpowiedzialności czy wreszcie trosce o ludzką godność/podmiotowość/wartość (w tym „wartość każdego życia”). Zasłonę milczenia spuszczono nawet na słowa tak przecież „bronionego” i „szanowanego” Jana Pawła II, który już w roku 1987, w orędziu na Światowy Dzień Migranta podkreślał, że wyrazem katolickości jest gościnność udzielana uchodźcom niezależnie od ich przynależności religijnej, a „żyć wiarą znaczy oddawać swoje serce do dyspozycji innych”, przede wszystkim tych najbardziej potrzebujących. O przenoszeniu przez uchodźców chorób nie ma tu ani słowa. Co więcej, migranci – czytamy w tym samym orędziu – „powinni oni doznawać przyjęcia tak serdecznego i bezinteresownego”. Wyrazem takiego przyjęcia nie jest budowa muru, nie jest skazywanie ludzi na wegetację, na zagrożenie życia. Wyrazem takiego przyjęcia nie są pushbacki. Te ostatnie są niezgodne zarówno z przepisami prawa krajowego, w tym z Konstytucją RP, jak i z wiążącymi Polskę umowami międzynarodowymi, w tym z Konwencją genewską dotyczącą statusu uchodźców z roku 1951 oraz z zawartą w Karcie Praw Podstawowych UE zasadą non-refoulement, zgodnie z którą państwo nie może wydalić lub zawrócić uchodźcy do granicy terytoriów, gdzie mógłby być prześladowany ze względu na swoje cechy lub przynależność do grupy społecznej (vide uzasadnienie WSA w Białymstoku, pushback, z 15 września 2022). Wyrazem takiego przyjęcia powinna być troska o ludzką godność, a wreszcie i wymogi samego człowieczeństwa. Niezaprzeczalnego i niezbywalnego człowieczeństwa każdego człowieka. Każdego, bez wyjątku.
„Postępuj tak, byś człowieczeństwa tak w twej osobie, jako też w osobie każdego innego używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka” – powiadał Immanuel Kant, dając tym samym podstawę dla naszych wyborów. Drugi jest celem, nigdy środkiem, a już na pewno nie środkiem w politycznej walce. Drugi jest faktem, który staje naprzeciw mnie i… domaga się odpowiedzi. Odpowiedzi na swojego człowieczeństwo. To… racjonalne. Prawo moralne we mnie jest nieusuwalne, „podnosi moją wartość” czy wreszcie „objawia mi życie”. Kategoryczność Kantowskiego imperatywu oznacza, iż poddajemy się mu bez sprzeciwu, bez cienia dyskusji, gdyż obowiązek etyczny powinien być przez człowieka spełniony właśnie dlatego, że jest obowiązkiem. Nie dlatego, że coś pasuje lub nie do politycznej czy społecznej układanki. I nie mówimy wcale o szerokim otwieraniu drzwi i krzyczeniu: „Chodźcie wszyscy!” Nie o to chodzi. Mamy prawo, mamy stosowne procedury, zaś wybory moralne (również w ich obrębie) winny stanowić odzwierciedlenie rozumności. Nie można wciągać na sztandar wartości, a jednocześnie migać się od etyki. Dopiero wsparte o nią wybory stanowią podstawę dla istnienia jednostek w społeczności, ale i dalej, istnienia szerszych wspólnot (w tym poszczególnych państwa) w społeczności międzynarodowej. Wobec kolejnych kryzysów powodowanych przez wojnę, głód, prześladowania, czy wreszcie przez zmiany klimatyczne, etyczna (ale też ekonomiczna/demograficzna) ślepota jest niczym dobrowolne pędzenie na ścianę i liczenie się z tym, że to ściana nam ustąpi. Zapominanie o wymogach, jakie stawia nam człowieczeństwo Drugiego jest niczym patrzenie w otchłań, co w końcu pochłonie i nas samych. Zapominanie o prostej matematyce przynosi identyczny efekt. Odwracanie się od szacunku, od godności jest ryzykowaniem siebie. Bo przecież ludzie wszędzie są ludźmi, zaś w odczłowieczeniu bierze początek wszystko, co nieludzkie. „Osobowa jakość jednostki to właśnie jakość «moralna»” – powie gdzie indziej Hannah Arentd. To jakość, jakiej nie tylko musimy wymagać od samych siebie, ale której również mamy prawo domagać się od rządzących. Bo powiedzieć, że człowieczeństwo to zestaw charakterystycznych cech, sposób formułowanie myśli, język, uczucia i zachowanie to… słownikowo prawidłowe, ale wciąż za mało Że to również umiejętność kochania, współczucia, brania odpowiedzialności, gotowość do poświeceń, życzliwość w codzienności, chęć rozumienia? Tak, ale… wciąż mało. To jeszcze godność, nie do odsprzedania za żadną cenę. I… jeszcze coś.
Liczy się człowiek. Faktem jest – znów Bauman – że „uchodźcy uciekający przed bestialstwem wojny i despotyzmem lub barbarzyństwem, na jakie skazuje życie w głodzie i bez perspektyw, od zarania nowoczesności pukali do cudzych drzwi”. Nie ma się co oszukiwać, Polska już jest krajem migrantów, wystarczy spojrzeć na twarde dane, choćby w ZUS, gdzie jest ich ponad milion. Ba, Polska bez migrantów sobie nie poradzi. I mowa tu nie tylko o pracownikach, przybywających niemal ze wszystkich stron świata, ale także o ludziach najzwyczajniej szukających miejsca do życia, tych, co będą pracować, płacić podatki, tworzyć rodziny. Dla starzejącego się polskiego społeczeństwa to szansa. To także szansa na przebudowanie modelu mono-polskiego, na powrót do różnorodności, która nie była nam obca jeszcze przed II wojną światową. Ostra narracja zatrzaskująca im drzwi przed nosem to kolejna pułapka. Jasne, owa obecność niemal zawsze postrzegana jest jako obecność „innych”, kogoś, kto przychodzi z „drugiej strony drzwi”. Jednak owa inność/odmienność nie odbiera im godności, nie odbiera im człowieczeństwa, nie odbiera im prawa ani szansy. Nie może też odbierać im nadziei. „Ujrzeć twarz to usłyszeć: «Nie zabijaj»”. Ta manifestacja twarzy to element fenomenologii etycznej Emmanuela Levinasa, jego „fenomenologii uspołecznienia”, która zaczyna się właśnie od doświadczenia „twarzy” (le visage) drugiej osoby, od „bliskości” Innego. Wdowa, sierota i… obcokrajowiec (uciekinier, uchodźca) – symbole, personifikacja ludzkiej bezbronności, tu ludzka bieda wzywa ratunku, a wobec jej wołania nie ma wymówek. Skoro powiedziało się „a”, warto powiedzieć i „b”; skoro postuluje się państwo budowane na wartościach, to nie można ich (jak skutecznie czynią to dziś rządzący) przekłamywać/wykrzywiać, czy po cichu wyrzucać do kosza. Jasne, ów Inny nie jest przecież kategorią nową, zawsze istniał w opozycji do „Ja”. „Oni” odróżnialni byli/są od każdego „my”, istotnym jest jednak moment, gdy w odróżnieniu od „swoich” podkreśla się wielowymiarową „obcość” innych. I dalej, rozpoznając i uwypuklając ów element „obcości”, tworzy się narrację – znamy to przecież doskonale nie tylko z lokalnego podwórka – kreującą niepewność i podsycającą dość naturalny lęk przed nieznanym. W kolejnym kroku „inny”, „obcy” przeistacza się we „wroga”. Ten zaś zostaje uprzedmiotowiony, odczłowieczony, doprawiony strachem, a następnie jest wykorzystywany w takiej czy innej, politycznej, społecznej czy ekonomicznej batalii. Ta obcość, inność, a wreszcie wrogość staje się narzędziem budowania murów, stawiania mniej czy bardziej metaforycznych zasieków; narzędziem podziału, gdzie gębę „obcego” przykleja się już nawet tym, co nominalnie (choćby przez posiadanie dowodu osobistego wydanego przez to samo państwo) przynależą do tej samej społeczności/wspólnoty państwowej. Kategoria stawiająca na hasło „My i Oni, Oni i My” (zawsze w domniemanej kontrze) determinuje zachowania, rozmowy, wybory; zamyka w bańkach, w jakimś sensie odczłowiecza. Ten podział miał w historii świata tragiczne konsekwencje. Miał i… ma.
***
Kant poucza nas o człowieczeństwie, o racjonalności, o drugim, który ma być celem a nie środkiem. Etyka nie pozwala na unarzędziowienie człowieka, na przestawianie go na planszy w politycznej grze. Praktyka pokazuje coś zgoła innego, zarówno gdy patrzymy na własne, jak i na inne podwórka, skrzętnie zagospodarowywane przez populistów/autorytarystów/despotów. Kantowskie przykazanie: „postępuj tak, byś człowieczeństwa tak w twej osobie, jako też w osobie każdego innego używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka” ma dziś znaczenie zarówno na granicy polsko-białoruskiej, jak i w naszych codziennych wyborach i relacjach; ma znaczenie, gdy zaczyna się kampania wyborcza, która każdego z nas powinna rozpoznawać jako cel… nie obietnic, nie gry pozorów, nie rozdawnictwa, ale jako cel. To nie heroizm. Patrzmy zatem na człowieczeństwo każdego człowieka…, bo jeśli o nim zapomnimy, to ryzykujemy, że sami będziemy wkrótce uchodźcami.
