Czy można wciąż mówić o integralnie polskim – wypływającym z polskiej tradycji i obecnym w polskiej tożsamości – nowoczesnym potencjale? A jeśli tak, to jak on się objawia i gdzie go szukać? Mówiąc najprościej, czy nowoczesność jest zasadniczo obcą Polsce i czysto zewnętrzną formą, czy nie jest? A jeśli nie jest, to czym wyjaśnić tak potężną anty-modernistyczną (anty-liberalną vel anty-„lewacką”) energię społeczną?
Pytanie to jest naszym zdaniem kluczowe. Wydaje się bowiem, że na początku lat 90-tych wśród elit politycznych i intelektualnych istniało przekonanie, że naturalne miejsce Polski jest właśnie w świecie zachodnich, europejskich, liberalnych wartości, czyli właśnie w obszarze modernizmu. Przekonanie to było też na tyle rozpowszechnione w społeczeństwie, że możliwa stała się daleko idąca modernizacja kraju. Na czym dziś, w momencie kryzysu tych wartości, oprzeć dalsze emancypacyjne i systemowe unowocześnienie?
Zachęcamy do lektury pełnej treści wprowadzenia do ankiety autorstwa Piotra Augustyniaka.
Krzysztof Iszkowski: Polska w cieniu kontrreformacji
Odpowiedź na pytanie o modernizacyjny potencjał polskiej tożsamości warto zacząć od przypomnienia wyników zeszłorocznych wyborów parlamentarnych. Ugrupowania prawicowe, które – przy drobnych zastrzeżeniach – uznać można za sceptyczne wobec nowoczesności (koalicja PiS-PR-SP, Kukiz’15 oraz KORWiN) uzyskały w nich 7 773 780 głosów. Strona postępowo-liberalna (określenie również uproszczone, obejmujące PO, .Nowoczesną, koalicję SLD-TR-Zieloni, partię Razem oraz PSL) – zebrała 7 294 170 głosów. Różnica wynosi niecałe pół miliona głosów i jest o wiele mniejsza niż w poprzednich wyborach, kiedy na prawicę (PiS, PJN i listę Korwin-Mikkego) głosowało ok. 4,5 miliona mniej osób niż na PO, Ruch Palikota, PSL i SLD. Powyższe relacje wielkości pokazują, że w społeczeństwie zmiana nastroju z modernizacyjnego na tradycjonalistyczny jest o wiele mniej wyraźna niż mogłoby wynikać z porównania wypowiedzi członków poprzedniego i obecnego rządu.
Dodać do tego należy dwie kolejne obserwacje. Po pierwsze, o ile wśród liberalno-lewicowej opozycji praktycznie nie ma kontestatorów modernizacji, o tyle w obozie „dobrej zmiany” zdarzają się jej zwolennicy. Znaleźć można ich chociażby wśród tych sympatyków prawicy, którzy przyznają rację Trybunałowi Konstytucyjnemu w jego sporze z rządem – jest to co jedenasty wyborca PiS i aż co trzeci Kukiz’15 (badanie CBOS nr 62/2016). Po drugie, fakt że frekwencja w kolejnych polskich wyborach oscyluje wokół 50 procent, oznacza że tylko nieliczni chodzą głosować przy każdej okazji. Nie jest więc tak, że pomiędzy 2011 a 2015 rokiem dwa miliony Polaków zniechęciło się do nowoczesności i przeniosło swoje poparcie z pro-modernizacyjnej PO na reakcyjne PiS. Większość z ponad dwóch milionów głosów, które strona postępowa straciła w ostatnich latach to ludzie, którzy utrzymali pozytywne nastawienie do modernizacji, ale z tego czy innego względu (afera podsłuchowa, nieporadność medialna premier Kopacz, uspokajające kampanijne oddziaływanie Andrzeja Dudy i Beaty Szydło) w dniu wyborów pozostali w domach. Odwrotnie zachowali się zwolennicy prawicy, których prezydenckie i parlamentarne kampanie PiS i Pawła Kukiza zachęciły do wzięcia udziału w wyborach. Pierwsze symptomy tego zjawiska widać było już podczas wyborów samorządowych 2014 roku, kiedy frekwencja na zachodzie i północy kraju (regiony PO) okazała się niższa niż na wschodzie i w Małopolsce. Wszystko powyższe nakazuje sceptycyzm co do tezy, że Polacy stali się mniej nowocześni. Proporcje pro- i anty-modernizacyjnych nastrojów wydają się być raczej dość stałe, różna jest co najwyżej siła, z jaką jedne i drugie są uzewnętrzniane.
Nie oznacza to bynajmniej, że polski potencjał antynowoczesności można lekceważyć. Jego głównym źródłem jest od ponad czterystu lat katolicyzm. Początki intelektualnego rozbratu z nowymi prądami pojawiającymi się w europejskiej myśli politycznej i społecznej sięgają bowiem doby kontrreformacji. O ile w wieku XV Paweł Włodkowic, a w XVI Andrzej Frycz Modrzewski byli słuchani i czytani na zachodzie Europy, o tyle sarmatyzm epoki Wazów i Sasów traktowano co najwyżej jako antropologiczną ciekawostkę. Podczas gdy Anglicy, Holendrzy, Francuzi i Duńczycy odkrywali nowe lądy i poszerzali swoją wiedzę o realnie istniejącym świecie, Polacy pogrążali się w pseudo-historycznych bajaniach o swoim starożytnym pochodzeniu, które rzekomo gwarantowało trwałą moralną wyższość wobec innych narodów. To zjawisko, niepokojąco podobne do obecnego skupienia prawicy na podkręconej („żołnierze wyklęci”) lub zgoła alternatywnej („Pakt Ribbentropp-Beck”) historii XX-wieku, było ściśle z kontrreformacją związane, skupiało bowiem uwagę na bezpiecznej z punktu dogmatów wiary przeszłości, chroniąc polskie imaginarium przed zagrożeniami płynącymi z racjonalnego poznania.
Mimo iż to irracjonalny i historycznie zorientowany sarmatyzm doprowadził do upadku polskiej państwowości, stojący za nim katolicyzm przeszedł przez silnie modernizujący wiek XIX obronną ręką. Czynnikiem decydującym okazało się to, że na większości ziem polskich (zabory pruski i rosyjski) identyfikacje i podziały wyznaniowe pokrywały się z narodowymi, uwiarygodniając zbitkę Polak-katolik. Utożsamienie to zostało dodatkowo wzmocnione w latach 80. XX wieku w sposób trafnie opisany w niedawnej rozmowie dla „Newsweeka” przez prof. Wiktora Osiatyńskiego: „Pierwsze nabożeństwo we wszystkich kościołach w Polsce, takie na czczo i o świcie, powinno być odprawiane w intencji gen. Jaruzelskiego, który wprowadzając stan wojenny wepchnął społeczeństwo do kościołów. Solidarność w 1981 r. nie była prokościelna i katolicka. Wręcz przeciwnie, wśród działaczy przeważały laicyzm i sceptycyzm. … Ale gdy nastał stan wojenny, Kościół stał się jedyną niezależną instytucją społeczną, która nie tylko miała prawo istnienia, ale z którą liczyli się komuniści.” I to właśnie kościół, wskazując katolickich polityków do negocjacji z władzami (takich jak Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Stelmachowski) był de facto kontrahentem PZPR przy Okrągłym Stole, czerpiąc z tego w III Rzeczypospolitej korzyści w postaci niesławnej komisji majątkowej, przywilejów podatkowych, faktycznych immunitetów dla księży oraz finansowanej przez państwo katechezy. Pierwsze trzy z powyższych rzeczy umocniły jego instytucjonalną potęgę, ostatni zapewnił dominację ideologiczną, której skutkiem jest to, że najmłodsze kohorty roczniki wyborców, wychowane w szkołach gdzie – znów cytując Wiktora Osiatyńskiego – „ksiądz pełni dziś funkcję politruka z lat 50. i 60.” są coraz bardziej konserwatywne.
Nawet przyjmując, że istnieje coś takiego jak „Kościół Łagiewnicki” (dowody na to są równie silne co na istnienie Latającego Potwora Spaghetti), katolicyzm pozostanie kontestatorem nowoczesności. Wynika to z fundamentalnego dla religii przekonania, że czynnikiem ostatecznie decydującym o losach ludzkości i świata jest boska Opatrzność. Poglądu tego nie da się pogodzić z równie fundamentalnym – tym razem dla nowoczesnego światopoglądu – przekonaniem, że ludzkość sama powinna rozwiązać swoje problemy w rodzaju globalnego ocieplenia, przeludnienia, rosnących nierówności, głodu i chorób. Obecny papież stara się osłabić widoczność tego konfliktu, bo jest to ostatnia szansa na utrzymanie w Kościele przynajmniej części najbardziej rozwiniętych społeczeństw operujących już całkowicie według nowoczesnego paradygmatu. Kościół w Polsce nie odczuwa jednak takiej potrzeby: jest przekonany, że skutecznie wyprał umysły wystarczająco dużej liczby osób, by sprawować rząd nie tylko dusz, lecz także ciał. Jako że pycha kroczy przed upadkiem, to właśnie w tym przekonaniu kryje się szansa na modernizację Polski.
