W argumentach obu stron widać wyraźnie, że długookresowy interes emeryta jest kwestią trzeciorzędną. Pierwszej grupie chodzi o przekierowanie jak największego strumienia pieniędzy do kasy państwa tak, by deficyt finansów publicznych dało się jak najdłużej odwlekać. Druga grupa chroni swą lukratywną działalność przynoszącą niemałe zyski.
Tematyka związana z OFE i naszym systemem emerytalnym po raz kolejny wraca na forum debaty publicznej. A wracać będzie coraz częściej wraz z pogarszaniem się deficytu istniejącego systemu, aż do momentu nieuchronnej reformy. Do tego czasu jednak niejednokrotnie przyjdzie nam wysłuchać płomiennych argumentów z obu stron debaty – w obu przypadkach niemających zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością.
Bardziej absurdalne są argumenty przeciwników OFE. Tu linii argumentacji jest kilka. Po pierwsze wskazuje się, że OFE generują dług publiczny. Osoby podnoszące ten argument najwyraźniej nie są w stanie odróżnić faktów od statystyki. To, że w pewnych miarach długu publicznego nie występuje dług zapisany na kontach ZUS nie oznacza, że te konta i ten dług nie istnieją. Reforma emerytalna polegała w dużej mierze na zmniejszeniu przyrostu długu w ZUS i przekonwertowaniu go w obligacje, które musiały kupić OFE. Dług publiczny w dużej mierze pozostał taki sam (z dokładnością do wartości akcji w portfelach OFE) tyle tylko, że ujawnił się w niektórych statystykach. Twierdzenie, że OFE generuje dług jest równoważne stwierdzeniu, że zwiększamy swój dług pożyczając w banku by spłacić pożyczkę od wujka Władka – bo pożyczka bankowa pojawia się w BIKu, zaś ta od wujka nie była tam widoczna.
Drugi często pojawiający się argument to stwierdzenie, że OFE właściwie nic nie robią i inwestują w obligacje. Zasadniczo więc jest to bardzo kosztowne, gdyż emisja i obsługa obligacji kosztuje, zaś pozostawienie pieniędzy w ZUS byłoby tańsze. Trudno jednak otrzymać od postulujących takie rozwiązanie osób wyliczeń, na których bazują. Przyjmują ciche założenie, że ZUS jest darmowy skoro już istnieje. Tymczasem wiemy, że koszty działalności ZUS są niebagatelne – prawie 4 mld PLN rocznie, a każde nowe zadanie to nowe etaty urzędnicze. W czasach kryzysu to świetne miejsce na bezpieczną przechowalnię więc nowych etatów zapewne nie byłoby mało. Do tego doszłyby zmiany w systemie informatycznym, który też kosztował już więcej niż trzy wyprawy łazika NASA na Marsa. Po drugie, wbrew temu co sugeruje minister Rostowski zapisy w ZUS to wcale nie to samo co obligacje w OFE. Oczywiście jedne i drugie bazują na rządowych gwarancjach, ale gwarancje te mają różną siłę. Skasowanie zapisów w ZUS – czyli na przykład przejście na emeryturę obywatelską, raczej nie doprowadzi do wielkich kłopotów dla rządzących. Obywatele nie takie zmiany już znosili, a protesty wygasną. Siła argumentu o równych żołądkach może wręcz zyskać temu posunięciu niemało sympatyków. Poprawa kondycji finansów publicznych jednocześnie bardzo ucieszy rynki finansowe i pozwoli dalej się zadłużać. Z drugiej strony próba zaprzestania spłat obligacji, które znajdują się w portfelach OFE, ale także w wielu innych portfelach te same rynki poważnie zezłości i odetnie rząd od pieniędzy. Obniżając moją emeryturę rząd jednocześnie naciśnie na odcisk możnym tego świata. Przebywanie w takim towarzystwie jest dla mnie dużo większą gwarancją bezpieczeństwa niż zapewnienia ministra Rostowskiego.
Trzeci pojawiający się argument wskazuje na wysokie opłaty pobierane przez OFE. Merytorycznie można z tym argumentem polemizować lub się z nim zgadzać – to jednak mało istotne. Jeśli są lepsze pomysły na obliczanie opłat (na przykład w zależności od wyników) to należy je wdrożyć w życie. Kasowanie całego drugiego filara z powodu opłat już pobranych jest po prostu argumentem demagogicznym bo nie wskazuje na wadę systemową.

Z drugiej strony mamy zwolenników OFE, którzy wskazują na to, że OFE posiadają faktyczne aktywa w przeciwieństwie do ZUSowskich zapisów na kontach. Zapominają jednak dodać, że większość ich inwestycji to obligacje skarbowe – zasadniczo od zapisów w OFE niewiele lepsze. Co więcej zarobione na nich odsetki płacimy sami sobie w podatkach. Taki stan rzeczy to oczywiście nie wina OFE tylko polityków, którzy nałożyli na OFE ograniczenia co do konstrukcji portfeli – co nie zmienia jednak faktu, że tak właśnie jest. Co więcej „realność” tych aktywów stoi w dużej sprzeczności z tym, że rząd może je w każdej chwili skonfiskować. Przykładem niech będzie tu ostatnia ‘reforma’ OFE, wydarzenia na Węgrzech, czy chociażby na Cyprze. Temat nacjonalizacji OFE będzie się pojawiał podczas każdego kryzysu budżetowego- czyli coraz częściej. Porównywanie OFE do własnych oszczędności jest więc sporym nadużyciem.
Zwolennicy OFE wskazują także na dobroczynny wpływ tych instytucji na rynek finansowy jako źródło kapitału finansującego przedsiębiorstwa. Zapominają jednak dodać, że źródłem kapitału bynajmniej nie są OFE, a przyszli emeryci. OFE inwestują w ich imieniu, ale nie ma najmniejszej przesłanki pozwalającej stwierdzić, że robią to lepiej niż gdyby ludzie inwestowali sami. Być może rozwój rynku kapitałowego byłby jeszcze lepszy, gdyby OFE w ogóle nie było, a pieniądze pozostałyby w rękach ludzi.
W argumentach obu stron widać wyraźnie, że długookresowy interes emeryta jest kwestią trzeciorzędną. Pierwszej grupie chodzi o przekierowanie jak największego strumienia pieniędzy do kasy państwa tak, by deficyt finansów publicznych dało się jak najdłużej odwlekać, a co za tym idzie zachować popularność i władzę – i dotyczy to całej klasy politycznej, a nie tylko obecnie rządzących. Druga grupa chroni swą lukratywną działalność przynoszącą niemałe zyski. Żadna ze stron nie kwapi się by powiedzieć, że ilość odłożonych pieniędzy nie ma aż tak wielkiego wpływu na losy emeryta. Świetna sytuacja obecnych emerytów, zwłaszcza na Zachodzie, nie wynika bynajmniej z ich oszczędności i zapobiegliwości tylko z wyjątkowo długiego okresu szybkiego rozwoju gospodarczego, rozwoju techniki, braku wojen i przede wszystkim korzystnej sytuacji demograficznej. Nasza trudna sytuacja na emeryturze wynikać zaś będzie z końca renty demograficznej – z czterech pracujących na jednego emeryta za dwadzieścia lat pozostanie tylko jeden. Własne oszczędności niewątpliwie będą w stanie poprawić naszą przyszłość w porównaniu do innych emerytów, którzy nie oszczędzali, ale nie ma co liczyć na starość pod palmami.
W tym kontekście najbardziej zabawne są próby przedstawienia wyliczeń mających udowodnić, że konkretne rozwiązanie jest bardziej korzystne dla emeryta od rozwiązania alternatywnego. Abstrahując od faktu, że nawet minimalne wahania parametrów wyliczeń obejmujących okres 30 czy 50 lat gruntownie zmieniają wnioski, musimy zauważyć, że przedstawiane wyniki niewiele nam mówią. Czy 200, 500, 1000 złotych dodatkowej emerytury to dużo czy mało? Podanie kwoty wypłacanej za kilka dekad zupełnie nic nie mówi o przyszłej sile nabywczej. A to drobiazg biorąc pod uwagę, że rachunek prawdopodobieństwa niemal gwarantuje wydarzenia zupełnie zmieniające warunki gry rynkowej. Nie szukając daleko, 30 lat temu mieliśmy rok 1983 – pomyślmy ile warte były snute wtedy plany inwestycyjne o perspektywie zawierającej rok 2013. Zasadniczo można bezpiecznie przyjąć, że odłożone wówczas na lokatę pieniądze dziś nie są niemal nic warte. Boleśnie przekonali się o tym właściciele książeczek mieszkaniowych – innego wehikułu długoterminowego inwestowania w pieniądze.
Tu dochodzimy bowiem do sedna problemu – na emeryturę odkładamy pieniądze, zaś będziemy potrzebować jedzenia, lekarstw, energii etc. Tego jednak nie możemy sobie po prostu odłożyć. Zaoszczędzona dzisiaj równowartość bochenka chleba może dać nam na emeryturze ledwie kromkę. Szczególnie, że dobra pożądane przez emerytów będą systematycznie drożały wraz z pojawianiem się coraz większej liczby chętnych na nie. Usługi medyczne, miejsca w domach opieki, rehabilitacja, mieszkanie na parterze mogą zdrożeć kilkukrotnie na przestrzeni najbliższych dekad. Jednocześnie wartość aktywów będących w posiadaniu emerytów będzie systematycznie spadać, bo masy emerytów zaczną wyprzedawać swoje oszczędności by zapewnić sobie pieniądze na życie.
Nie oglądając się zatem na troszczących się o nas polityków i właścicieli OFE musimy sami zadbać o swoje emerytury. Nie można się jednak poddać złudzeniu, że regularne odkładanie pieniędzy rozwiązuje jakiekolwiek problemy. Zupełnie podstawowym faktem, który musimy sobie uświadomić, jest to, że pracować będziemy musieli tak długo jak to jest możliwe. Nieuchronnie sytuacja osób pracujących będzie się poprawiać w stosunku do sytuacji emerytów. Może być to efekt tak drastyczny, że obowiązującego wieku emerytalnego nie trzeba będzie podnosić administracyjnie – podniesie się sam. Tego efektu jednak nie zaobserwujemy zanim nie upadnie system ZUS. Po drugie niezwykle istotnym jest takie skonstruowanie portfela aktywów, który pozwoli zachować jak największą część siły nabywczej naszych oszczędności. Jednak biorąc pod uwagę bardzo niepewną przyszłość bardzo trudno dać bardzo konkretne wskazówki. Niewątpliwie podstawą jest tu własne mieszkanie będące jednocześnie jak najtańszym w utrzymaniu. Nie do przecenienia będą również dobre stosunki z rodziną – zwłaszcza dziećmi, jak przytomnie zauważył niegdyś premier Pawlak. Udziały w dobrze prosperujących firmach – najpewniej tych obsługujących emerytów właśnie także mogą okazać się trafioną inwestycją. Zwolennicy kruszców niewątpliwie wskażą na metale szlachetne – w szczególności złoto, ale jest ono właściwie bardziej ubezpieczeniem niż inwestycją. Najbardziej ryzykowne zaś z punktu widzenia emeryta są zaś inwestycje reklamowane jako „bezpieczne”. Lokaty bankowe, obligacje skarbu państwa, pieniądze w skarpecie – wszystkie one szybko zostają podgryzione przez inflację, a jeszcze szybciej mogą zostać dodatkowo opodatkowane lub skonfiskowane. Przykład grecki i cypryjski wyraźnie uprzytomnił wszystkim, że nie ma czegoś takiego jak „inwestycja bez ryzyka” nawet jeśli taką reklamę wykupuje Ministerstwo Finansów. Ciekawe co na temat takiej nieuczciwej reklamy ma do powiedzenia KNF?
