Nie dajmy się przekonać, że odpowiedzialność przyjdzie wraz z większymi kwotami. Nie przyjdzie – co najwyżej większe złodziejstwo, bo apetyty kręcącej się przy władzy czeredy są nieograniczone.
Finanse publiczne to dość zagadkowa dziedzina. Zasadniczo w dzisiejszych czasach służą czterem celom. Po pierwsze organizacji państwa tak, by mogło w ogóle działać. Po drugie finansowaniu usług publicznych. Po trzecie janosikowaniu – czyli zabieraniu jednym, by dać drugim. Po czwarte zaś (choć ktoś może słusznie zauważyć, że to specjalny przypadek poprzedniego punktu) uwłaszczeniu sprawujących władzę.
Tu należy zauważyć, że granice między tymi celami są nieostre: finansowanie edukacji to niewątpliwie usługa publiczna, z drugiej jednak strony transfer od bezdzietnych do ludzi z dziećmi. Co gorsza, wszystko to jest wymieszane w jednym garze i nie ma dobrego sposobu rozliczania, na co wydawane są konkretne pieniądze. Kiedy tylko lewicy uda się przekonać mnie, że trzeba podnieść podatki, żeby sfinansować poprawę jakości usług publicznych, pojawia się kolejna afera, gdzie setki milionów są przeznaczone na cel czwarty – czyli rozdanie swoim. I w tym monecie zapał do zwiększania wpływów budżetowych we mnie opada – bo kiedy pieniądze trafią już do wspólnego garnka zwanego budżetem, zwykle pasą się na nich krewni i znajomi królika. To właśnie dlatego nie przemawia do mnie pokazywanie Szwecji czy Danii jako wzoru wysokiego opodatkowania i świetnej jakości państwa. Tam działa to dzięki sprawnemu aparatowi państwowemu, wysokiej kulturze instytucjonalnej oraz kulturze i etyce osobistej. U nas niestety tego nie ma i długo nie będzie i właśnie dlatego nie możemy mieć fajnych rzeczy. Nie dajmy się przekonać, że odpowiedzialność przyjdzie wraz z większymi kwotami. Nie przyjdzie – co najwyżej większe złodziejstwo, bo apetyty kręcącej się przy władzy czeredy są nieograniczone.
Nie mniej ciekawe są metody finansowania wszystkich powyższych punktów. Zasadniczo mamy ich kilka. Pierwsze, co przychodzi do głowy, to oczywiście podatki. Są jeszcze dochody z państwowych firm. Jeśli jednak pieniędzy nie wystarczy, pozostaje sfinansować deficyt długiem (za przeproszeniem, publicznym). Na tym jednak opcje się nie kończą – bo od czasu, kiedy podaż pieniądza jest nieograniczona, zawsze można niezbędne fundusze wydrukować. Ta opcja pojawiła się stosunkowo niedawno, bo na początku XX wieku i została zastosowana z wielką werwą. Tak wielką, ze doprowadziła do hiperinflacji i załamania gospodarczego w kilku krajach – chociażby weimarskich Niemczech. Ta historia powtarza się od czasu do czasu – ostatnio w Wenezueli. Jednak są i tacy, którzy wierzą, że tym razem będzie inaczej i w końcu możemy porzucić ograniczenia finansowania budżetu dzięki drukarkom, zaś podpierają się księgowymi sztuczkami znanymi pod nazwą Nowoczesnej Teorii Monetarnej (Modern Moneatary Theory, MMT). Nazwa jest zachęcająca, choć jej nowoczesność wątpliwa, skoro ma ponad sto lat. Nie wchodząc w szczegóły, teoria ta twierdzi, że całość budżetu można finansować drukiem pieniędzy, a podatki służą tylko temu, by nie pojawiła się inflacja. Co więcej, inflacja ta nie powinna się pojawić, jak długo w gospodarce są wolne moce wytwórcze.
To ostatnie może rzeczywiście tłumaczyć niektóre przypadki, w których dodruk nie przynosi inflacji. Jednak sama teoria – jak każda bazująca na makroekonomii – ma sporo problemów. Z jednej strony system podatkowy bardzo słabo nadaje się do bieżącego reagowania na zmiany inflacji, bo wymagają zmian legislacyjnych, wdrożenia w dużej liczbie podmiotów. Po drugie to, co rząd kupuje za wydrukowane pieniądze nie musi odpowiadać temu, co da się wyprodukować wolnymi mocami wytwórczymi – więc możemy mieć i wysoką inflację i bezrobocie. Po trzecie takie stymulowanie gospodarki zniekształca jej strukturę, by dopasowywała się do, niekoniecznie ekonomicznie optymalnych, wydatków państwowych. Powstaje więcej tzw. „białych słoni”, czyli niepotrzebnych wielkich inwestycji, przy otwieraniu których może ograć się polityk. Największy jednak problem MMT to założenie racjonalnego i odpowiedzialnego działania polityków w świecie bez ograniczeń wydatkowych. To zaś jest niewykonalne ze względu na ludzkie ułomności, presje polityczne, kalendarz wyborczy, czy wreszcie zwykłą korupcję. Finansowanie drukiem jest zatem zwykle tabu, którego złamanie prowadzi wprost do Wenezueli.
Te przykre skutki wynikają z tego, że usługi publiczne i inne wydatki jednak realnie kosztują i ten koszt musi być przez kogoś poniesiony w taki lub inny sposób – nawet jeśli są opłacone świeżo wykreowanymi pieniędzmi. Finansowanie wydatków dodrukiem w znacznej skali prowadzi do inflacji, ta zaś kosztuje wszystkich posiadaczy gotówki czy obligacji (zwłaszcza tych na stały procent, o czym wiedział nasz premier, kupując obligacje indeksowane inflacją). Jako że proporcjonalnie większą część swojego majątku trzymają w gotówce biedniejsi – to oni zwykle tracą więcej. Twierdzenie Rafała Wosia, że inflacja to nie problem, jak długo płace za nią nadążają, jest zatem nieprawdziwe. Co gorsza, takie „nadążanie” prowadzi do utrwalenia inflacji w najlepszym przypadku, rozkręcenia spirali płacowo-cenowej w najgorszym. Nie da się wrócić do 2,5% inflacji, jeśli płace rosną w tempie 14%.
Wiele osób słyszało, że przewidywalna inflacja nie jest dla gospodarki kosztowna. To jednak jest prawdą tylko wtedy, gdy mamy do czynienia z sytuacją niskich kosztów adaptacji do niej. Niestety inflacja jest szkodliwa dla gospodarki, bo rozregulowuje system, wymagając ciągłych renegocjacji, reindeksacji, zrywania umów długoterminowych. I w takiej sytuacji teraz utknęliśmy na co najmniej kilka lat, bo nawet w optymistycznych prognozach NBP szybciej do celu inflacyjnego nie wrócimy. I rzeczywiście, Putin maczał w tej sytuacji swoje paluchy, ale to wciąż bardziej glapińskinflacja niż putinflacja. Działania naszego banku centralnego były spóźnione i otoczone zaklęciami o tym jak to ta sytuacja jest przejściowa, a podnoszenia stóp nie będzie.
Alternatywą dla druku jest zaciąganie długu (choć, jak przytomnie zauważa MMT, to niekoniecznie są rozłączne formy finansowania, jeśli dług publiczny skupuje bank centralny). Fascynujące jest obserwowanie debaty o tym, ile długu państwo mieć powinno, a ile może. Co ciekawe, zadziwiająco mało wiemy na ten temat. Dług na poziomie 250% PKB mają jednocześnie Japonia i Wenezuela, kraje, które w niczym innym nie są do siebie (przynajmniej gospodarczo) podobne. Wielu twierdzi zatem, ze poziom długu nie ma żadnego znaczenia. Inni natomiast dogmatycznie nie znoszą deficytu i widzieliby finanse publiczne zawsze zrównoważonymi – lub wręcz z nadwyżką. Padają tu często porównania do budżetu domowego czy spłacania przez przyszłe pokolenia. Obie grupy w sposób oczywisty nie mają racji. Wyższe zadłużenie publiczne jest powiązane z wolniejszym rozwojem gospodarczym, a niewypłacalność państw zdarza się dość często i prowadzi to do zaiste nieprzyjemnych konsekwencji dla mieszkańców. Z drugiej strony zdrowe i szybko rosnące gospodarki zadłużają się i pomagają tym samym w stabilnym wzroście. Cała amortyzacja pandemii oparta była na długu – i dzięki temu udało się uniknąć zapaści systemowej. Porównanie budżetu państwa i budżetu domowego, choć wydaje się atrakcyjne, nafaszerowane jest zaś niebezpieczeństwami i wątpliwymi analogiami. Dług państwowy rzeczywiście jest spłacany, ale rzadko przez następne pokolenia. Największa część długu państwowego w ujęciu realnym jest spłacana za pomocą inflacji (kosztem grup, o których wspominałem wcześniej), część poprzez łamanie obietnic dawanych wierzycielom (kosztem tychże). Spłaty wprost poprzez nadwyżki budżetowe to zdarzenia rzadkie, krótkotrwałe i najczęściej na bardzo niewielkie kwoty.
Polska z długiem na poziomie ok 50% PKB i malejącą tendencją (ze względu na wzrost PKB, a nie spadek długu) wydaje się dość bezpieczna i sporo poniżej unijnej średniej na poziomie około 80%. Mamy jednak kilka zasadniczych problemów, w które wpakowali nas rządzący. Po pierwsze nasz budżet to w większości wydatki sztywne z dużym potencjałem wzrostowym. O ile 500+ jest i będzie programem gasnącym – zwłaszcza przy braku waloryzacji, to 13. i 14. Emerytura to beczki prochu – bo populacja emerytów będzie się drastycznie zwiększać w następnych latach. Jeśli spojrzymy na wydatki publiczne szerzej i doliczymy deficyt FUS, sprawy wyglądają jeszcze gorzej. A na to wszystko dochodzą plany gwałtownych zbrojeń. Nie zamierzam tu debatować nad ich zasadnością, jednak ich wpływ na finanse publiczne jest bezsprzeczny. Bezsprzeczny do tego stopnia, ze nawet sami rządzący zmienili odwieczne plany zmniejszania zadłużenia na jego zwiększenie, by sprostać zakupom.
Z drugiej strony rządzący doprowadzili do erozji wpływów budżetowych – zwłaszcza z podatku dochodowego. Polski Ład (nazwa dziś wyklęta) okazał się takim bublem, że jedynym sposobem na wyjście z tego bałaganu było znaczące obniżenie podatków dochodowych właściwie wszystkim. Wielu się to podoba – pozostaje jednak pytanie – co z powstałą dziurą. Odpowiedzi brak. Całości dopełnia fakt konfliktu z UE, który powoduje deficyt na kolejnym froncie, a miliardy, które bardzo by nam się przydały, są dalej zamrożone.
Jak więc ocenić stan naszych finansów publicznych? Patrząc na ich powierzchnię, parametry wyglądają dobrze. Patrząc głębiej, widzimy nieuchronne i wielce niepokojące trendy. Czeka nas niewątpliwie podwyżka podatków w takiej czy innej formie (choć pewnie nie będą jej nazywać podatkami – ostatnio to wszystko opłaty, daniny, czy co tam jeszcze). To jednak mało – potrzeba nam dynamicznego wzrostu gospodarczego, by połatać powstające napięcia. Czy uda się go osiągnąć? Dotąd się udawało. Ale dotąd nie było wojny w sąsiedztwie, zamrożonych funduszy unijnych, rosnącego deficytu rynku pracy (liczba nowych emerytów znacząco przekracza liczebność wchodzących na rynek pracy roczników). Sytuacja jest trudna. Ale oczywiście mamy ważniejsze sprawy na głowie – czy papież wiedział o ukrywaniu duchownych molestujących dzieci…