To nie będzie felieton o OFE, tylko o sygnałach nadchodzących (i już obecnych) kłopotów emerytalnych w świecie zachodnim. A także – w kontekście kłopotów emerytalnych – o tym, czy związki zawodowe powinny istnieć w sektorze publicznym. Dziś o Stanach Zjednoczonych. Kiedyś zwracałem uwagę na skalę problemów w tym obszarze amerykańskich miast i dawałem przykład Pittsburgha, miasta dobrze mnie znanego, którego zobowiązania emerytalne wobec pracowników sektora publicznego równe były (wtedy) prawie 600 mld $ (mniej więcej roczny PKB kilkudziesięciomilionowej Tajlandii!). I sygnalizowałem, że Pittsburgh i inne miasta nie gromadziły – bo nie były w stanie – środków w odpowiedniej skali, by móc te emerytury w przyszłości wypłacić.

Zapowiadałem szybko narastające kłopoty. I nadeszły. Detroit zbankrutowało i teraz usiłuje renegocjować skalę zobowiązań emerytalnych, które bez redukcji skonsumowałyby ponad połowę rocznych wydatków budżetu miasta. Sprawy będą się toczyć w sądach, bo związkowcy nie odpuszczają, a niezbyt mądrzy prawnicy powołują się na uświęconą od czasów rzymskich zasadę pacta sunt servanda (umowy powinny być realizowane).
Zasada bardzo szacowna i sam jestem jej zwolennikiem, gdy umowa zawarta jest między dwiema niezależnymi stronami (np. dwiema firmami mającymi różnych właścicieli). Tyle, że w przypadku sektora publicznego umowy miedzy związkami zawodowymi reprezentującymi pracowników i urzędami miejskimi (czy stanowymi) reprezentującymi pracodawców, taka sytuacja nie ma miejsca!
Obie strony grają do jednej bramki, przy czym bramkarz i reszta drużyny broniącej kasy miejskiej czy stanowej (to znaczy podatnicy) jest nieobecna! Pod naciskiem związkowców władze miejskie lub stanowe szybko kapitulowały, bo w końcu to nie są prywatni właściciele, którzy bronią swojej firmy przed groźbą bankructwa, tylko finansowani z podatków obieralni urzędnicy! Za te czy inne podwyżki płac i świadczeń zapłacą podatnicy, a za świadczenia emerytalne zapłacą za 10-20-30 lat, kiedy obecnych urzędasów już dawno nie będzie „na urzędzie”.
Dzień konfrontacji z rzeczywistością nadchodzi jednak prędzej czy później i właśnie nadszedł w USA. Financial Times, który z pięcioletnim opóźnieniem odkrył istnienie tego problemu, użala się nad jednym z pupilków prezydenta Obamy jako burmistrzem Chicago, gdzie problemy są podobne do tych, które spowodowały bankructwo Detroit. Opisuje, że tak Chicago, jak i stan Illinois mają bardzo niski stan zabezpieczenia przyszłych roszczeń emerytalnych środkami odpowiednich funduszy emerytalnych: odpowiednio w stosunku do przyszłych roszczeń ponad 30% i ok. 40%!!!
Wiadomo skąd się biorą notoryczne niedostatki środków w tych funduszach. Najpierw rządcy miast i stanów akceptują roszczenia emerytalne nie do zrealizowania na danym poziomie, a potem przekazują mniej pieniędzy z budżetów miejskich, czy stanowych, bo więcej ich w budżetach nie ma. Następnie zaś zaczyna się „pompowanie” oczekiwanych efektów inwestowania (czyli nierealistyczne stopy zwrotu z inwestycji!) tak, by oczekiwanych w przyszłości pieniędzy na emerytury wydawało się być jak najwięcej. Tyle że nawet „podpompowane” szacunki przyszłych zysków nigdzie nie bilansują się: np. na poziomie stanów sięgają one niewiele ponad 70% wymaganych środków.
Tak wygląda świat fikcji sektora publicznego. Natomiast prywatni aktuariusze twierdzą, że deficyty są ponad czterokrotnie większe niż na to wykazują instytucje związane z sektorem publicznym (czyli ponad 4,5 biliona $). Tak wygląda fikcja w wydaniu amerykańskim, fundowanym (jak widać częściowo!). Może warto zastanowić się, jak wygląda świat fikcji w wydaniu europejskim, gdzie niemal wszystkie przyszłe emerytury, to tylko zapisy w rachunkach systemów ubezpieczeniowych?…
