Zostawmy, póki co, Grecję i jej młodych ludzi, a przyjrzyjmy się słabo zauważanemu i jeszcze słabiej rozumianemu zjawisku. Rzecz tyczy się pozornie mało ważnej sprawy, mianowicie ewolucji zainteresowań młodych ludzi tymi lub innymi kierunkami studiów. Obserwowałem to zjawisko w USA na przełomie lat 70.-80. ubiegłego wieku, w Zachodniej Europie (konkretnie Anglii i Niemczech) w latach 90. i obserwuję je obecnie, w miarę wzrostu zamożności, także i w naszej postkomunistycznej części Europy.
Otóż w miarę „zamożnienia” świata zachodniego wykształcenie wyższe zmniejszało swoją atrakcyjność jako narzędzie wzrostu zamożności (czyli jako inwestycja w kapitał ludzki). Studia stały się nie inwestycją (czyli dobrem produkcyjnym), lecz k o n s u m p c j ą, czyli dobrem konsumpcyjnym. Rosnąca liczba studentów uznała, że zamiast dawać komuś dobrze opłacany fach do ręki, studia mają przede wszystkim same w sobie sprawiać przyjemność. Nie studia inżynieryjne, czy nauki ścisłe, nawet nie fach lekarza, czy architekta, lecz jakieś łatwiutkie, nie wymagające większego wysiłku studia pozwolą studentom cieszyć się życiem.
A co po studiach? Skoro państwo (rzadko kto ma świadomość, że państwo to p o d a t n i c y !) opłaciło czyjeś studia, to państwo zatroszczy się też pewnie i o pracę. Studia powinny być radością życia, a nie żmudnym obliczaniem nośności gruntu pod projektowany budynek. Kto nie wolałby studiować np. stosunków międzynarodowych niż np. inżynierię materiałową? No i coraz więcej studentów zapisuje się na stosunki międzynarodowe, dziennikarstwo, nauki polityczne, itp., a coraz mniej na elektronikę, chemię, czy inżynierię materiałową.
Przynajmniej u niektórych spośród tych, którzy wybrali studia raczej stanowiące konsumowanie życiowych przyjemności niż żmudne tworzenie podwalin pod przyszły dostatek absolwenta, pojawia się jednak pod koniec studiów refleksja: co będę robić p o ukończeniu tak atrakcyjnych studiów? Jakie umiejętności pomogą mnie znaleźć pracę?
Obserwowałem to np. podczas dziesięcioletniej pracy na Uniwersytecie Europejskim-Viadrina we Frankfurcie. Z takiego właśnie przyjemnego w studiowaniu wydziału jak nauki kulturze (Kulturwissenschaften) „stukali” w ostatnim roku swoich studiów do ekonomii, zarządzania, czy prawa, z pytaniem, czy nie mogliby robić tutaj studiów podyplomowych. Można ich było zapisać na „studia europejskie” (European studies), ale i tak braki nie do nadrobienia powodowały, że taki „kulturowiec” był gorszym specjalistą w badaniach gospodarki europejskiej czy prawa europejskiego niż student po ekonomii, czy prawie.
Wyobraźmy sobie – o co nietrudno – że tabuny takich „kulturowców” (od nauk o kulturze), „stosunkowców” (od stosunków międzynarodowych), politologów i innych przedstawicieli nauk społecznych i humanistycznych przemierzają place i ulice Nowego Jorku, Londynu, Paryża, czy Aten. Ilu „stosunkowców” znajdzie pracę w dyplomacji czy na uczelniach? Pozostali przeciętniacy otrzymają przeciętną pracę w przeciętnej biurokracji, albo nawet nie znajdą żadnej. Czyja to wina – pytają sfrustrowani? Ano, ustroju – tego okropnego liberalnego kapitalizmu! I przy pierwszej okazji wychodzą na ulicę, nie rozumiejąc, że to właśnie n a d m i a r liberalizmu i państwa opiekuńczego w tymże liberalizmie powoduje, iż szlifować będą bruki. I że nie byłoby tego wszystkiego, gdyby liberalizmu było nieco mniej: wszystkie studia były płatne i wiadomo było, że człowiek odpowiada za dokonywane w życiu wybory…