Polska scena polityczna wciąż jest rozdzierana podziałami z 2005 roku, rywalizacją PiS i PO, która uosobiona była przez osobistą rywalizację Donalda Tuska z braćmi Kaczyńskimi – Lechem w 2005 i Jarosławem w 2007 roku. Decyzja Tuska o pozostaniu na stanowisku Prezesa Rady Ministrów depersonalizuje ten spór, choć nie przekreśla jego istoty. Czy jest możliwe przełamanie zoligarchizowanej i skostniałej sceny politycznej? Byłoby, przy zaistnieniu czterech mało prawdopodobnych do spełnienia jednocześnie warunków: podziałów w jednej lub obu największych partiach, reformie ustawy o finansowaniu partii politycznych, znalezieniu formuły dla funkcjonowania w mediach czy to niewielkich ugrupowań zasiadających w sejmie, czy to opozycji pozaparlamentarnej oraz ujawnienia się w nich przywódców politycznych z prawdziwego zdarzenia, którzy porwą Polaków nowym językiem.
Nowe rozdanie
Premier zdjął „ciśnienie” z wyborów prezydenckich, tracących znacząco rangę jako starcia przywódców obozów, które dzielą między siebie niemal całość sceny politycznej – kiedyś Wałęsy z Kwaśniewskim, potem Tuska z Kaczyńskim. Przewodniczący PO, pamiętając o „szorstkiej przyjaźni” Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego ocenił, że na dłuższą metę nie udałoby mu się być „nadpremierem” z „Dużego Pałacu”. Uznał, że jego partia może więcej zyskać zjednoczona z nim jako liderem w wyborach do parlamentu, niż podzielona z nim jako prezydentem. Losy partii pozbawionej przywództwa w roku kampanii wyborczej byłyby trudne – z perspektywą nieuchronnej walki o władzę zakończonej nawet rozłamami, o ile sondaże byłyby nieprzychylne lub doszłoby do ostrej frakcyjnej „wycinki” z partyjnych gremiów i list wyborczych.
Tusk zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę, ponieważ uznał perspektywę wygranej Lecha Kaczyńskiego za mniej prawdopodobną niż spójność swojego politycznego zaplecza w przypadku gdyby sam wygrał wybory. Premier liczy, że znów, jak w 2007 roku, PO wygra jako „anty-PiS”, że nieważne, kogo wystawi w kampanii, bo elektorat negatywny Kaczyńskiego sprawia, że przegrywa on w drugiej turze nawet ze Szmajdzińskim. Swoją decyzją bez wątpienia wzmocnił prezydenta, dając mu cień szansy na zwycięstwo, szansy, której by nie miał, gdyby Tusk startował.
Prezydent od pewnego czasu przyjął taktykę ograniczonej aktywności, która przyniosła mu nieznaczną poprawę sondaży, co skomentował złośliwie „The Economist” pisząc, że „popularność polskiego prezydenta rośnie, kiedy nie występuje on publicznie”. Kaczyński zmarnował szanse na to, żeby zaprezentować się jako ponadpartyjny autorytet. Jego ostatnie próby pozyskania sobie sympatii są spóźnione i nieautentyczne. Pochodną bardzo partyjnej prezydentury Lecha Kaczyńskiego, właściwie utożsamienia go z PiS i specjalnej więzi łączącej go z bratem bliźniakiem jest dzielenie się przez braci sukcesami i porażkami. Jarosław nie ukrywał, że w 2005 roku liczył bardziej na prezydenturę Lecha niż na wygraną partii. Bardzo prawdopodobna klęska urzędującego prezydenta będzie także jego osobistą klęską.
Krucha stabilizacja
W PiS na wzór Kościoła katolickiego istnieje doktryna o nieomylności Jarosława Kaczyńskiego. Co zrobić jednak w sytuacji, kiedy dla każdego staje się oczywiste, że „ukochany przywódca” idzie na dno, ciągnąc za sobą całą formację? Gdzie kończy się wiara, a zaczyna zimna kalkulacja? Biorąc również pod uwagę, że PiS nie ma co liczyć na dobre wyniki w wyborach samorządowych, będzie to trzecia z kolei porażka przy jednoczesnym braku jakichkolwiek widoków na odzyskanie władzy w najbliższej przyszłości. PiS, nawet zdobywając 30% mandatów, nie posiada zdolności koalicyjnej, co skazuje go na wieczną opozycyjność.
Cierpliwość działaczy, wciąż pamiętających dobrze smak politycznych „fruktów” – rad, agencji i innych ciepłych posadek, które im odebrano zaledwie po dwóch latach, ma swoje granice. Dla przeciętnego działacza PiS Lech Kaczyński jest równie odległy co królowa angielska. „Swój” prezydent to kwestia ważna, ale symboliczna. Dla niego liczą się rozgrywki na szczeblu samorządowym, a tu, o ile Platforma będzie miała wynik choćby w dolnych granicach dzisiejszych sondaży, czeka go prawdziwy zimny prysznic, utrata obecnego stanu posiadania i zejście do głębokiej opozycji – może z wyjątkiem bastionów partii w południowo-wschodniej Polsce. PiS nie ma większych szans na wygraną w którymś z dużych miast, a kartę w wyborach samorządowych będzie mu trudniej odwrócić niż w wyborach prezydenckich, w których zawsze można zagrać inną wersją „dziadka w Wehrmachcie”.
Na niekorzyść PiS przemawia także fakt, że w 2010 roku w porównaniu z 2005 głosować będzie aż 5 roczników, ponad 2,5 miliona nowych wyborców, urodzonych w latach 1987-1992, wśród których partia i jej kandydat, mówiąc delikatnie, nie cieszą się poparciem. PiS już nie wyjdzie z narożnika, w którym dziś się znajduje, gdyż polska polityka będzie ewoluowała od konserwatyzmu w stronę tolerancji pojmowanej na sposób europejski. Młodzi ludzie opowiedzą się za wartościami liberalnymi w sensie społecznym – prawami gejów, świeckim państwem. Skończy się w Polsce zaglądanie pod kołdrę.
Dla partii tak scentralizowanej jak PiS najgroźniejsze będą tendencje odśrodkowe, jakie nieuchronnie muszą się pojawić w sytuacji, w której ponosić będzie porażkę za porażką, ponieważ w istniejącej strukturze nie istnieje żaden sposób odreagowania tych klęsk, wymiany przywództwa, zmiany linii etc. Hasła o „medialnym froncie” i spisku niechętnych Polsce sił mogą kolejny raz nie zadziałać, tym bardziej że absurdalność taka teza, w przypadku kiedy kontroluje się telewizję publiczną i posiada wpływy w licznych mediach drukowanych, jest intelektualnie nie do obrony.
Z wysokiego konia łatwo spaść
Logika politycznego sporu w Polsce to symbioza PO i PiS. Platforma jest jak silniejszy bokser na ringu w ustawionej walce – musi wygrać, ale bić tak, żeby przeciwnika przedwcześnie nie dobić, jednocześnie moment dekoncentracji może oznaczać nieoczekiwany nokaut. Upadek czy też znaczące osłabienie PiS dla Platformy wcale nie musi być korzystne, na jego miejsce bowiem może pojawić się jakiś nowy, groźny (bo wybieralny) przeciwnik. Dlatego PO zależy na tym, żeby cała walka w wyborach prezydenckich rozegrała się między Kaczyńskim a kandydatem Platformy. Najgorszym scenariuszem dla tej partii byłoby spotkanie w drugiej turze czy to z Olechowskim, czy zwłaszcza z Cimoszewiczem.
Ktokolwiek zostanie wytypowany przez PO do startowania w wyborach prezydenckich, zawsze będzie „tym drugim”, ale jednocześnie konkurencją dla dotychczasowego niekwestionowanego lidera, co może pociągać za sobą dysonans w przywództwie PO. Siłą rzeczy kandydat ten będzie musiał również apelować do szerszego elektoratu, czasem kontestując politykę prowadzoną przez rząd. Dopóki będzie to reżyserowane, dopóty te podziały będą tylko pozorne. Jednak polityka bazuje w dużym stopniu na emocjach, ma swoją dynamikę i sytuacja nie wiadomo kiedy może się wymknąć spod kontroli.
W ostatniej kampanii wyborczej – do Parlamentu Europejskiego – żeby potwierdzić swoją supremację, PO poświęciła do końca resztki ideowej identyfikacji, czego symbolem była obecność na listach z jednej strony Danuty Hübner, z drugiej Mariana Krzaklewskiego. PO poszła do wyborów jako „partia wszystkich Polaków”, na którą głosowanie jest niemal patriotycznym obowiązkiem. „Im więcej będziemy mieli głosów w PE, tym więcej ugramy dla Polski” – w tym duchu agitowali liderzy PO, nie udając nawet, że mają jakiś inny cel w tej kampanii niż po prostu osiągnięcie dobrego wyniku. W połączeniu z eksploatowanym propagandowo wyborem Jerzego Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego odniosła ona skutek.
Pojawia się pytanie, czy to zasługa siły PO i Tuska czy raczej słabości konkurencji? Wydaje się, że raczej to drugie, bo sondażowy spadek poparcia dla premiera i rządu w żaden sposób nie przeniósł się na wzrost notowań czy to PiS, czy to SLD. Właśnie kryzys i spadek notowań aktualnej władzy przy równoczesnej stagnacji poparcia dla parlamentarnej opozycji są szansą, jaką chcą wykorzystać nowe inicjatywy polityczne, z których każda, choć nie w identycznym stopniu, będzie chciała pasożytować głównie na obejmującej coraz większą część sceny politycznej PO.
Platforma objęła ogromny obszar elektoratu, ale nie trzyma go mocno. Im mniej wyrazista się staje, po to, żeby nie zniechęcać nowych segmentów wyborców, tym łatwiej można ją „ciąć po skrzydłach”, wyrazistym stanowiskiem odbierać jej część elektoratu i zmuszać do samookreślenia, co dla partii walczącej o 50% poparcia może okazać się niezwykle groźne. Przedsmakiem tego, co czeka PO jest choćby kontrowersyjna sprawa in vitro, w której partia od miesięcy gra na czas, nie chcąc doprowadzić do sytuacji, w której znalazł się PiS z Markiem Jurkiem i jego non possumus w sprawie całkowitego zakazu aborcji.
PO przestała być partią teflonową. Od odwołania Ćwiąkalskiego i kontrowersji wokół Andrzeja Czumy aż do afery hazardowej i awantur w powołanej do jej wyjaśnienia komisji śledczej w mediach pojawiają się negatywne materiały o Misiaku, stoczniowym inwestorze z Kataru, Mirze i Zbychu. PO nie ma przy tym żadnego całościowego projektu, takiego jak IV RP PiS, którego realizacja mogłaby „przykrywać” niedociągnięcia w innych sferach rządzenia. Platforma jest reaktywna, umiejętnie wymyka się z defensywy – ale koszt osobowy i wizerunkowy jest wysoki. Radzi sobie z braku umiejętnie definiującego rzeczywistość przeciwnika, narzucającego pole gry – ale już tak jednoznacznie nie panuje nad polską polityką w sferze symbolicznej.
Ten trzeci
Początkowo największym beneficjentem „nowego rozdania” był Andrzej Olechowski, który nawet liczył na poparcie PO w wyborach, choć jego wolta od mocnej krytyki do umizgów wobec tej partii nie wyglądała wiarygodnie. Cimoszewicz nie zmienił zdania, jednak już inaczej wypowiada się o nadchodzących wyborach, skrytykował konserwatywne poglądy Komorowskiego i Sikorskiego, ubolewając przy tym, że nie ma w Polsce szans na szeroką koalicję centrolewicową a la Partia Demokratyczna w USA. Olechowski, choć zgarnia sporą część elektoratu PO, może stać się ofiarą spolaryzowanej kampanii, w której zostanie zmarginalizowany, nie potrafi też zmobilizować elektoratu lewicowego. Kampanie wyborcze to także ogromne przedsięwzięcia finansowe i logistyczne, dlatego póki co nic nie wskazuje na to, żeby ktokolwiek spoza PO i PiS był w stanie na poważnie się w nią włączyć, o ile SLD, SD i pozostała centrolewicowa drobnica nie zdecydują się w ostatniej chwili wspólnie wystawić Cimoszewicza, ale na to się nie zanosi.
Mimo to dużo mówi się o trzecim kandydacie w wyborach prezydenckich, „czarnym koniu”, który przełamie dominację kandydatów dwóch największych partii. Czy może to wskazywać na to, że po wycofaniu się pewniaka Donalda Tuska pojawia się miejsce na nową inicjatywę polityczną zbudowaną na kampanii prezydenckiej? Moją diagnozę można zawrzeć w jednym zdaniu: przestrzeni do działalności politycznej poza układem 2P (PiS i PO) będzie coraz więcej, jednak żadna z działających obecnie inicjatyw politycznych (Polska Plus, SD, Marek Jurek, Porozumienie dla Przyszłości itp.) trwale jej nie zagospodaruje. Zmiany pojawią się wraz z erozją jednej lub obu dużych partii.
Istotnych przyczyn jest kilka. Przede wszystkim dyskurs medialny, choć słowo dyskurs wydaje się tu na wyrost, obraca się w kręgu międzypartyjnych przepychanek wśród największych graczy, nawet opozycja parlamentarna ma problemy z zaistnieniem, a co dopiero całkowici outsiderzy.
Po drugie, kwestia finansów. Nie można lekceważyć faktu, że PO będzie miała w momencie startu kampanii kilkadziesiąt milionów złotych na koncie, prawdopodobnie więcej niż jest w stanie zgodnie z prawem wydać. Nieznaczne ograniczenie do końca kadencji dotacji z budżetu dla partii zmniejsza, choć nieznacznie, wagę tego czynnika. Żadna nowa inicjatywa polityczna z wyjątkiem SD – zakładając, że ta sprzeda swoje nieruchomości – nie ma choćby porównywalnych zasobów.
Po trzecie, żadna siła uważająca się za alternatywę dla 2P nie przedstawia nowej wizji, choćby nawet tak odstręczającej jak teoria spiskowa Rywinlandu i IV RP Kaczyńskich. Walka polityczna toczy się wciąż na „czerwonym oceanie”, nie widać nikogo, kto potrafiłby zgodnie ze słynną książką Strategia Błękitnego Oceanu wypłynąć na „nowe, spokojne wody, pozostawiając za sobą mętne wody oceanu czerwonego, zabarwionego krwią walczących konkurentów-rekinów”. Najlepszym przykładem jest nijaki program wsparty przez równie nijaki komitet wyborczy najpopularniejszego z „niezależnych” Andrzeja Olechowskiego.
Co najistotniejsze, nie ma również kandydata, osobowości, która podbiłaby serca ludzi nowym językiem i która symbolizowałaby oczekiwaną zmianę. W osobach liderów obu największych partii zawierają się one same. Programy nie mają dziś znaczenia w polityce. Wielostronicowe szczegółowe opisy tego, co się wykona w danej dziedzinie nie interesują ani mediów, ani wyborców. Liczy się budzenie natychmiastowych skojarzeń za pośrednictwem osobowości przywódców. W mediach XXI wieku nie ma czasu na wielogodzinne pogadanki przy kominku. Wybór polityczny dokonuje się w sferze symbolicznej, w sposób bardzo spersonalizowany. Obama był zmianą, którą obiecywał. Podobnie jest w Polsce – mówimy PO, myślimy Tusk, mówimy PiS, myślimy Kaczyński. Tożsamość polityczna budowana jest w dużym stopniu na identyfikacji nie tyle z samym przekazem, ale z tym, kto go prezentuje. Słabość pozostałych partii wynika z tego, że żadna z nich takiego lidera nie posiada, nie widać też nikogo takiego na horyzoncie.
Dziś brak jest też „momentu rewolucyjnego”, pewnej dynamiki społecznej jaka wytworzyła się choćby przy okazji afery Rywina. Scenę polityczną najmocniej dzieli dziś stosunek do PiS, tak jak kiedyś dominującym czynnikiem był stosunek do komunizmu i Kościoła. Kiedy ten czynnik straci na znaczeniu jest szansa, że istotniejsze staną się podziały światopoglądowe, tym bardziej że w społeczeństwie widać rosnącą irytację zupełnie jałowym sporem politycznym.
Wybory prezydenckie mogłyby zarysować będący dotychczas monolitem system partyjny, ale z braku odpowiednich kandydatów szanse na nowe inicjatywy polityczne pojawią się nie prędzej niż w wyborach do parlamentu albo dopiero przy „następnym obrocie kołem”, czyli przy następnej „wielkiej kumulacji” – wyborów prezydenckich i parlamentarnych za pięć lat. Klucz do sezamu polityki przez duże „P” przypadnie w nich temu, kto będzie umiał odwołać się do nowych symboli i wartości, a przynajmniej retoryki, a przy tym będzie ich wiarygodnym posłańcem. I wykaże się refleksem, w porę wyczuwając zbliżający się „wiatr zmian”.