Pod bacznym wzrokiem spoglądającego z portretu Ajatollaha pogranicznik w brązowym mundurze khaki rzuca coś rozbawionym głosem w stronę kolegów, kartkuje paszport, znajduje wizę, a potem zaczyna energicznie pocierać ją kciukiem. Andrzej patrzy na mnie, ja na niego. Czy nasze wizy wytrzymają tę próbę?
Nie zdziwilibyśmy się, gdyby miały nie wytrzymać. W końcu uzyskaliśmy je bez przejścia przez oficjalnie wymaganą, długotrwałą i kłopotliwą procedurę. Wystarczyło kilka godzin w tureckim Trabzonie (tym od Ksenofonta i jego Thalassa! Thalassa!), gdzie irański konsulat wystawiał wizy od ręki i na poczekaniu. Wystawił i nam, a wraz z nami kilkunastoosobowej zbieraninie podróżników z Polski, Czech, Litwy, Francji, Japonii i skąd tam jeszcze, których do niegdysiejszej Persji ciągnął jakiś przemożny instynkt, zaporowym przepisom i restrykcyjnym procedurom wbrew.
Wizy wszelako wytrzymują, w starciu z kciukiem pogranicznika dowodząc swej autentyczności. Długimi, pustymi halami przejścia granicznego oddalamy się powoli od tureckiego Doğubayazıt, czekając cierpliwie, aż kolejni pogranicznicy i celnicy odprawią swoje czary. Nie spieszy im się, jak gdyby chcieli w ten sposób dać nam posmakować czekania, którego uniknęliśmy wyrabiając wizy. Nie spieszy się i nam, bo – co tu kryć – dusza ciąży nam na ramieniu coraz bardziej.
Był rok 2013, nałożone na reżim w Teheranie sankcje trwały w najlepsze, i trudno było znaleźć kogoś, kogo nasz plan wyjazdu do kraju cieszącego się reputacją ostoi islamskiego fundamentalizmu nie wprawiłby w osłupienie. Niejednemu rozmówcy brodaci fanatycy i terroryści-samobójcy zlewali się w jedno z wzywającymi do modlitwy muezzinami i kobietami zakutanymi w burki. Zrazu odporni na czarne scenariusze, z czasem zaczęliśmy się łamać. Im bardziej przez wschodniotureckie pustkowia zbliżaliśmy się do góry Ararat i Islamskiej Republiki Iranu, tym bardziej owej ciążącej duszy przybywało na wadze.
Ale kiedy stajemy wreszcie na irańskiej ziemi, czy raczej piachu, grupa młodych Irańczyków wracających właśnie do kraju zaprasza nas na ostre party w Teheranie, a kiedy taksówką docieramy do pobliskiego miasteczka, nikt, od pomocnego personelu dworca autokarowego, przez uprzejmych sprzedawców, po przyjaznych przechodniów, nie pasuje nam do stereotypu (na to musimy poczekać do Teheranu, o czym niżej). Jak na razie, zbliżając się do stolicy zdezelowanym autokarem, uprzytamniamy sobie stopniowo, że to nie fundamentaliści czy Gwardia Rewolucyjna są największym zagrożeniem.
Zagrożeniem jest powietrze.
Teheran śmierdzi spalinami i gryzie w gardło, nieomalże szczypie w oczy. Maszerując do hostelu, zamiast na rzekomych brodaczy (a raczej w większości wąsaczy) i kobiety w burkach (a właściwie chustach, nierzadko kolorowych), uwagę zwracać musimy przede wszystkim na samochody, a zwłaszcza ciężarówki, które pędzą w zawiesinie dymu, nie przejmując się przechodniami. I w tym rzecz. Milionom mieszkańców towarzyszą tu miliony pojazdów spalinowych, napędzanych tanią benzyną, której większość nie trzyma norm zawartości substancji toksycznych i rakotwórczych. W tymże 2013 roku około jedna czwarta ogółu zgonów w Teheranie powodowana była zanieczyszczeniem powietrza [1].
W hostelu spotykamy parę znajomych spod trabzońskiego konsulatu. Przypadek? Przeznaczenie? Nic z tych rzeczy: na nadmiar wyboru pod względem bazy noclegowej dla zagranicznych backpackersów po prostu nie można w Teheranie narzekać, stąd grawitują w podobne miejsca. Baczeniu na wraże elementy z zagranicy oddaje się dwóch autentycznych brodaczy, siedzących pod recepcją w srogim milczeniu, póki niżej podpisany nie wychodzi spod prysznica w tiszercie i bokserkach. Rezultat? Istne pandemonium, po którym ogłuchły przybysz z zepsutego Zachodu musi w te pędy jak niepyszny wciągać na powrót brudne spodnie, by publicznej moralności (i jemu samemu) nie stała się krzywda.
Hostel położony jest tuż przy ruchliwej drodze wjazdowej do centrum. Poza melodią ruchu ulicznego, do wnętrza wdziera się aromat spalin. Benzyna jest w Iranie tania (dziś poniżej złotówki za litr) i brudna z powodu (nie)sławnych sankcji. To one sprawiają, że Iran przez lata nie miał dostępu do czystej benzyny importowanej, ani możliwości budowy nowoczesnej infrastruktury, by samodzielnie wytwarzać paliwo lepszej jakości. W połączeniu z rosnącą populacją i produkcją samochodów oraz kiepskim zarządzaniem i korupcją, to wszystko przekłada się na kryzys ekologiczny i zdrowotny, pod znakiem zapytania stawiając stabilność systemu.
Na szczęście zdrowiu obywatelek i obywateli nie szkodzi za to związek chemiczny C2H5OH, który, choć na Zachodzie wszechobecny, w Iranie znajduje się na czarnej liście. Przyzwyczajeni do korzystania z dobrodziejstw owego związku chemicznego obcokrajowcy muszą na okres pobytu w Iranie wyrzec się alkoholu, lub ograniczyć się do namiastek, jak np. sprzedawana w co drugim ulicznym sklepiku ciecz piwo-podobna Bavaria 0.0%, z pomocą której nie nazbyt hucznie świętujemy urodziny Andrzeja. Grunt to mieć w kwestii toksycznych związków chemicznych właściwe priorytety.
Toksyczny kryzys – i niewiele więcej – widzimy jak na dłoni, gdy wyjeżdżamy kolejką linową na Tochal, liczący blisko cztery tysiące metrów szczyt masywu górskiego tuż na północ od Teheranu. Gdybyśmy nie wiedzieli zawczasu z książek, map i internetu o jego istnieniu, zapewne moglibyśmy spędzić cały teherański pobyt w nieświadomości, bo z miasta uwięzionego między utrudniającymi wywianie smogu górami tychże właśnie gór często nie widać. „Welcome to Iran” wita nas pracownik obsługi, co bardzo pomaga nam przypomnieć sobie, gdzie w ogóle jesteśmy, bo patrząc na krajobraz z górskich zboczy trudno uwierzyć, że w dole rozciąga się wielomilionowa metropolia – niewyraźne kształty za mgłą można by nawet na upartego wziąć za nietypowe formacje skalne.
Irańskie miasta figurują na listach najbardziej zanieczyszczonych i zapylonych ośrodków urbanistycznych świata. Nie dorównują Indiom czy Chinom, ale i tak regularnie przekraczają normy Światowej Organizacji Zdrowia, do tego stopnia, że władze nierzadko muszą nakazywać zamknięcie szkół [2]. Na domiar złego kraj pustynnieje – deszcze omijają Iran. Nawet i to, co skapnie z nieba, jest błyskawicznie zasysane przez rolnictwo i przemysł.
Gdy przyjeżdżamy do Isfahanu, to nie splendor architektury tej niegdysiejszej perskiej stolicy pozostawia największe wrażenie, ale fakt, że Si-o-se-pol – ponad czterystuletni most przez Zāyanderūd – zamiast odbijać się z gracją w wodnej toni, kurzy się ponad wyschłym na wiór dnem. Eksploatowana na masową skalę rzeka rzadko sięga już miasta: potrzeby przemysłowe i rolne, przestarzała infrastruktura, niewydajne gospodarowanie zrobiły swoje. Pełni obaw o przyszłość mieszkańcy, świadomi ryzyka ale zdesperowani, protestują, starając się nie sprowokować władz do drastycznej reakcji, ale zarazem skłonić je do działania. Politycy zaś przyznają, że sprawa jest poważna: wody w kranach milionów mieszkańców może zabraknąć już w tym roku [3].
To szerszy problem, związany z tym, że wód powierzchniowych jest zbyt mało, by zaspokoić potrzeby ludzi, w tym przemysłu i rolnictwa, które pochłania najwięcej. Pozyskujemy więc wodę ze zbiorników głębinowych, które gromadziły się od niepamiętnych czasów, by wykorzystać je na potrzeby kilku zaledwie pokoleń. Iran zajmuje w tym niechlubnym rankingu czołowe miejsce, po części z powodu potrzeby zapewnienia sobie niezależności w produkcji żywności w warunkach trudnej sytuacji międzynarodowej. Narastające napięcie związane z niedostatkiem wody przyczynia się do niepokojów społecznych; przykład Syrii pokazuje, dokąd może to zaprowadzić. A Syria to kraj kilkukrotnie mniejszy – w przypadku Iranu mówimy potencjalnie o nawet 50 milionach migrantów [4]. Epoka klimatycznych migracji dopiero zaczyna się na dobre rozkręcać.
Rozmowy na szczycie, demonstracje siły, sprawy wagi państwowej – łatwo na najwyższych szczeblach zapomnieć, że koniec końców polityka jest tylko środkiem do celu, nie celem samym w sobie. Siedzimy w parku w rejonie isfahańskiego Placu Imama, wprost na trawie, jak wszyscy w tej upalny dzień, gdy nagle grupa nastoletnich dziewczyn w czarnych chustach, dotąd gwarząca w najlepsze kilka kroków dalej, milknie. Jedna z nich, najdrobniejsza, cichym, pełnym smutku i wyrzutu głosem zaczyna mówić coś długo, powoli, ale tak, że pozostałe dziewczyny słuchają z wzrokiem wbitym w ziemię. Nie wiemy, czego dotyczą te płynące nieprzerwanie słowa, ale wiemy, że w przypadku kryzysu – gospodarczego, ekologicznego, międzynarodowego – to często właśnie ludzie tacy jak ta dziewczynka płacą najwyższą cenę.
Z powrotem w Teheranie chodzimy po ulicach bez celu, zaliczając kolejne kilometry w dzielnicach starych i nowych, gwarnych i pustych. Patrzymy, jak Iranki zsuwają chusty na tył głowy, tak, że tylko symbolicznie wypełniają one przypisaną im rolę. Udajemy niezorientowanych, gdy obcy faceci ni stąd ni zowąd zaczynają wypytywać nas niezłą angielszczyzną, co sądzimy o władzy. Próbujemy kupić Koran i ważymy w ręce ciężkie jak nieszczęście tomy w twardych okładkach.
Nagle widzimy – czy nas oczy nie mylą? – coś, co wygląda na rakiety balistyczne. Tak otwarcie, w sercu miasta? Trzeba rzecz zbadać. Wkrótce prócz rakiet podziwiamy także czołgi i myśliwce. To Muzeum Świętej Obrony. Pustawe i w rozbudowie, epatuje nas narzędziami zadawania śmierci, choć, zgodnie z nazwą, nacisk kładzie na obronę, nie atak. Rozżarzone słońcem metalowe ławeczki w kształcie czołgów bynajmniej nie zapraszają do siadania, pokazują za to priorytety władz. Niesprawiedliwie byłoby tu zresztą wytykać palcem akurat Iran; fetyszyzacja bezpieczeństwa rozumianego militarnie jest powszechna pośród władz państwowych na całym świecie. O bezpieczeństwo rozumiane w kategoriach codziennego ludzkiego życia – i codziennej ludzkiej śmierci – dobrze byłoby zadbać poświęcając porównywalne do obronności nakłady sił, środków i uwagi powietrzu, którym oddychamy i wodzie, którą pijemy. Muzeum pod patriotycznym szyldem otworzyć jest wszelako o wiele łatwiej.
Żadna wiza nie trwa wiecznie. Przybyliśmy do Iranu autokarami z Gruzji przez Armenię i Turcję, i choć kusi nas kurs z Teheranu do Istambułu (ponad dwa tysiące kilometrów w linii prostej), mamy już dość tłuczenia się całymi dniami po pustyniach. Rezerwujemy więc lot liniami Aseman, a potem zasuwamy taksówką przez suchy jak pieprz, rozpalony słońcem krajobraz ku lotnisku im. Chomeiniego. Czeka tam na nas jeden z wielu starych, wycofanych ze służby w zachodnich liniach samolotów, których dotąd nie można było zastąpić bezpieczniejszymi i oszczędniejszymi.
Dlaczego?
Bo i na to nałożono sankcje.
Jak to z tymi sankcjami w końcu będzie, gdy w Białym Domu zasiada (czy raczej siedzi) Trump? Kto to wie. Kto wie też, czy wielka polityka, od zarania skupiona na tradycyjnych wyzwaniach relacji międzypaństwowych, wyjdzie wreszcie z wyżłobionych pokoleniami kolein i poświęci należną uwagę problemom ekologicznym, które coraz boleśniej dotykają zwykłych ludzi – albo czy turystyka, jak dotąd pozwalająca jednym oderwać się od codzienności, a drugim zaprezentować światu wypieszczone oblicze, przestanie w końcu służyć tworzeniu szkodliwej iluzji ucieczki od rzeczywistości.
Bo to, czym oddychają oraz co mają w kranie Irańczycy, dotyczy także nas samych.
Przypisy:
[1] Azeen Ghorayshi: „Choking to death in Tehran” (Newsweek 20.03.2014)
[2] Spencer Feingold: „Tehran blanketed with smog for third day straight” (CNN 07.02.2018)
[3] Michael Lipin: „Angered by Water Shortages, Iranians March for 3rd Day” (VOA News 12.04.2018)
[4] Somini Sengupta: „Warming, Water Crisis, Then Unrest: How Iran Fits an Alarming Pattern” (The New York Times 18.01.2018)
Zdjęcia dzięki uprzejmości Autora.