W Europie lewica niepostrzeżenie schodzi ze sceny. Wciąż trzeba się z nią liczyć, jest jednak wiele powodów, dla których zarówno nad Wisłą, jak i globalnie stopniowo będzie tracić znaczenie. Szczególnie liberałowie nie mogą czuć się zwolnieni od oceny polskiej nowej lewicy, ponieważ właśnie oni są uznani przez to środowisko za głównych wrogów, narzucających przez całą III RP brutalnie radykalny, „totalitarny”, neoliberalny język.
Śmierć lewicy ogłasza się cyklicznie przy każdych kolejnych przegranych przez nią wyborach, by przywołać tu tylko zeszłoroczną kampanię do Parlamentu Europejskiego, zakończoną klęską socjalistów. Takie radykalne sformułowania zaciemniają tylko prawdziwy obraz sytuacji. Lewica nie umarła, przeciwnie, wciąż żyje i jest nawet nad wyraz widoczna, zarówno jako siła polityczna, jak i głos w debacie publicznej. Jednak upudrowane oblicze, mające dawać złudzenie młodzieńczej żywotności, podkreślona szminką czerwień warg są tylko fasadą gnijącego od wewnątrz ciała. Słodkawego zapachu rozkładu nie potrafią zamaskować najbardziej wyrafinowane perfumy. Parafrazując Emila Ciorana: „Na próżno lewica szuka dla siebie formy agonii, godnej jej przeszłości”.
Samolikwidacja lewicy
Od czasu śmierci marksizmu jako idei (symbolicznie, na Zachodzie w 1968, w „demokracjach ludowych” 12 lat wcześniej), jak i praktyki (w latach Jesieni Ludów 1989 i rozwiązania Związku Radzieckiego w 1991), lewica znajduje się w nieustannym kryzysie – niezależnym od politycznych fluktuacji i wyników wyborów. Grobowcem lewicy okazały się jej dwa największe osiągnięcia: – „państwo dobrobytu” w wymiarze ekonomicznym i rok 1968 w wymiarze obyczajowym.
Welfare state rozbudowywano początkowo w logice zagrożenia rewolucją na wzór bolszewicki, czy to wewnętrzną, czy „importowaną” ze wschodu. Z czasem presja ta zmalała, by zupełnie zniknąć, kiedy kraje „realnego socjalizmu” okazały się zdolne co najwyżej do trwania pod kroplówką kapitalistycznych kredytów i dewiz. „Państwo dobrobytu” swój rozkwit przechodziło w okresie powojennych lat odbudowy i rozwoju. Świadczenia socjalne w czasach demograficznego boomu nie były jak dziś tykającą bombą zegarową, ale jawiły się jako sposób zapewnienia przyzwoitego minimum życia każdemu obywatelowi.
Kres dynamicznego rozwoju ekonomicznego, po kryzysie lat 70. rozpoczął proces zwijania rozbudowanych instytucji państwa socjalnego. Od tego czasu lewica, jak pisze w swoim ostatnim eseju Ill Fares the Land Tony Judt, stała się siłą z ducha konserwatywną, próbując odwlec nieuniknione, czyli bolesne reformy obcinające „socjał”, niemożliwy do utrzymania w starzejących się społeczeństwach o niskiej dynamice przyrostu PKB.
Welfare state przynosząc zabezpieczenia socjalne i dobrobyt robotnikom, czyniło z nich klasę średnią, zneutralizowało tę grupę, w której nadzieje pokładali wszyscy ideolodzy lewicy. Ostatnim klasycznym robotniczym zrywem, choć z racji lokalnej specyfiki – o mocno narodowo-katolickim zabarwieniu – była bezkrwawa rewolucja Solidarności. Nic dziwnego, że spotkała się z tak żywym odzewem na Zachodzie, gdzie intelektualiści wciąż zmagali się z „heglowskim ukąszeniem”.
O ile stworzenie „państwa dobrobytu” zniszczyło tradycyjną bazę lewicy, to koniec społeczeństwa klasowego w sferze nadbudowy przyniósł rok 1968. Lewica, niesiona rewolucyjną falą hedonistycznego buntu lat 60., w centrum swoich politycznych zainteresowań postawiła emancypację jednostki, a właściwie dyskryminowanych zbiorowości, czyli mniejszości. Walka klas odeszła do lamusa. Politycznym tematem numer jeden stały się wojny kulturowe. Od tego czasu lewica próbuje pod tym samym sztandarem walczyć o prawa gejów, o miejsca pracy w likwidowanych fabrykach, o aborcję, o wysokie podatki dla bogatych, o ochronę rzadkich gatunków, o łagodniejszy dla przestępców kodeks karny. Łączy wodę z ogniem w zatomizowanym postindustrialnym społeczeństwie, w którym solidarność, jaką odczuwały spoiste etnicznie społeczeństwa powojennej Europy, zaczęła kruszeć pod naporem rewolucji lat 60, a także wraz z napływem niechętnych integracji imigrantów, zwłaszcza z krajów muzułmańskich.
Końcem społeczeństwa klasowego, w każdym razie w jego tradycyjnie – za Marksem – rozumianym kształcie, nie było There is no such thing as society („Nie istnieje coś takiego jak społeczeństwo”) Margaret Thatcher, ale Il est interdit d’interdire („Zabrania się zabraniać”) zwycięskiej indywidualistycznej rewolucji kulturowej roku 1968. Neoliberalne lata 80. były jedynie jej ekonomiczną konsekwencją.
Koniec oświeceniowej idei postępu, który przyszedł ostatecznie wraz z II wojną światową i Holocaustem i postmodernistyczne wzięcie w nawias wszystkich idei składających się na umeblowanie gabinetu pojęć każdego zachodniego intelektualisty, w tym przede wszystkim zakwestionowanie istnienia kategorii obiektywnej prawdy, właściwie uniemożliwiły stworzenie czy wynalezienie na nowo „wielkiej lewicowej narracji”, napędzającej przez wiele lat ten ruch i uwodzącej swym wdziękiem naukowej wersji prawdy objawionej, która mogłaby stanowić dziś siłę napędową ruchu lewicowego, jak marksizm w czasach swojej świetności.
Stracone szanse
Lewicy pozostała walka z dawnym przeciwnikiem, czyli z krwiożerczym kapitalizmem. Nie zauważyła ona jednak, że walczy z cieniem, cieniem dziewiętnastowiecznego leseferystycznego modelu kapitalizmu, który od dawna nie istnieje, w każdym razie nie w krajach Zachodu, gdzie dominuje model redystrybucyjny, a skala udziału wydatków państwowych w budżecie przekracza, często znacząco, 50%. Tego wroga można by, w zmienionej nieco formie, wytropić np. w „komunistycznych” Chinach, jednak z wielu względów lewicy z jej marksistowską i neokolonialną wrażliwością nie wypada właśnie tam go szukać.
Próba reaktywowania „projektu lewicowego” w postaci tzw. „Trzeciej drogi” Anthony’ego Giddensa, którą sygnowali Blair i Schroeder, nie była niczym innym niż kapitulacją lewicy przed regułami globalnego kapitalizmu, połączoną z nieśmiałą próbą utrzymania niektórych tradycyjnych postulatów w dziedzinie polityki socjalnej, jak w przypadku brytyjskiego New Labour, budowy sprawnych państwowych instytucji. W tym programie nie było niemal niczego, pod czym nie mogliby podpisać się umiarkowani liberałowie. Nic dziwnego zatem, że z czasem pojęcie (jeśli nawet nie treść) polityki „Trzeciej drogi” zostało zarzucone, a pragmatyczni przywódcy lewicy ostatnich 20 lat, praktycznie wszyscy, którym udało się zdobyć władzę, w tym także nasz polski Leszek Miller, zostali uznani za zdrajców. „Prawdziwą lewicą”, czymkolwiek by one nie była, można być wyłącznie w opozycji, quod erat demonstrandum.
Globalny kryzys ekonomiczny, który powinien być szansą dla lewicy, obnażył tylko jej wszystkie słabości. Kapitalizm, choć stał się – zupełnie niezasłużenie – etatowym chłopcem do bicia, nie rozleciał się jak domek z kart. Nie było rewolucji. Okazało się, że lewica, która poczuła wiatr w żaglach, tylko blefuje, nie miała żadnej alternatywy, żadnego asa w rękawie. Nawet jeśli przez moment uznalibyśmy, że to „niewidzialna ręka rynku” zaciągnęła sznur na szyi globalnej gospodarki, to lewica nie była w stanie nie tylko wypisać recepty, ale nawet postawić spójnej i trafnej diagnozy dla samobójczego w jej opinii systemu.
Ironią losu jest, że dziś walka klas obróciła się przeciwko jej dawnym szermierzom. Sloterdijk staje się Marksem a rebours, kiedy pisze o wyzyskiwanej, a także poniżanej klasie średniej, utrzymującej ze swoich podatków trzy czwarte społeczeństwa, przyzwyczajonego do wygód „państwa dobrobytu” czy raczej „państwa darmozjadów”, bo powszechnie uwierzono w nim, że są rachunki, za które płacić nie trzeba, że istnieją, wbrew temu co mówił Friedman, „darmowe obiady”. Ten powrót społeczeństwa klasowego nie nastąpił jeszcze w sferze świadomości, jest to jednak tylko kwestią czasu, podobnie jak tylko kwestią czasu było powstanie międzynarodowego i narodowego ruchu robotniczego w industrialnych realiach dziewiętnastowiecznej Europy, z Kapitałem jako jego Biblią.
Polska postkomunistyczna prawica
W Polsce lewica w tradycyjnym znaczeniu skończyła się na przedwojennym PPS-ie, którego tradycje po 1989 roku na próżno próbował wskrzeszać Jan Józef Lipski. Deklarujący się jako lewica Sojusz Lewicy Demokratycznej wyłonił sporo ciekawych politycznych osobowości, by wymienić tylko Kwaśniewskiego, Millera, Cimoszewicza, jednak jako formacja pozostał konformistyczną partią władzy. W zamian za uznanie Sojusz wyrzekł się swojej poprzedniej tożsamości, zachowując jedynie prorosyjski sentyment, antyklerykalną (w opozycji) retorykę oraz broniąc dokonań PRL-u, na co było zresztą znaczące społeczne zapotrzebowanie. Zakorzenienie w przeróżnych strukturach władzy, idące za tym wpływy i pieniądze, a także reprezentowanie interesów ludzi związanych z poprzednim systemem sprawiły, że postkomuniści nie pozwolili zepchnąć się ze sceny politycznej ani na dłużej zaistnieć żadnej konkurencyjnej formacji lewicowej.
Powstanie silnej postsolidarnościowej lewicy utrudnił także podział polskiej sceny politycznej, obowiązujący od 1989 roku, praktycznie do afery Rywina i wyborów 2005 roku, według kryterium historycznego – stosunku do PRL, lustracji i dekomunizacji. Takie dysfunkcjonalne kryterium podziałów politycznych było w znacznej mierze winą części solidarnościowego establishmentu. „Wojna na górze” wzmocniła podziały personalne kosztem ideowych, czego przykładem jest choćby eklektyczny skład Unii Wolności, w której miejsce znaleźli zarówno Jacek Kuroń, Jan Rokita, jak i Leszek Balcerowicz.
W Polsce Anno Domini 2010 ten podział w znacznej mierze się wyczerpał. Nie widać jednak nadzwyczajnej koniunktury dla lewicy, mimo relatywnej na tle innych państw Unii Europejskiej biedy oraz rosnących, w porównaniu z PRL-em, nierówności społecznych, a także fali sprzeciwu wobec powszechnej klerykalizacji państwa. SLD znajduje się w stagnacji – za słabe, żeby wejść do rozgrywki jako główna siła opozycyjna, ale też za mocne, żeby upaść i zrobić miejsce dla jakiejś nowej siły. Lewicowość w tej partii, kierowanej przez zdolnego aparatczyka, godnego następcy wychowanych w bezideowym ZMP działaczy, traktowana jest czysto instrumentalnie. Wyciąga się ją wtedy kiedy wydaje się, że może doraźnie zwiększyć społeczne poparcie. Przed tak zwaną polską lewicą stoi podstawowy problem braku wiarygodności, który nie pozwala jej zdobyć szerszego poparcia, poza twardym elektoratem.
Nowa lewica na salonach
To właśnie na krytyce „nieprawdziwej” postkomunistycznej lewicy w znacznej mierze wylansowało się środowisko prężnie działającej „Krytyki Politycznej”, której powstanie zbiegło się z postępującym upadkiem SLD. Sierakowski et consortes wdarli się przebojem na warszawskie salony, budząc poczucie winy u nawróconych na ekonomiczny liberalizm dawnych działaczy podziemia, którzy serce wciąż mieli po lewej stronie, natomiast portfel – tak jak Adam Michnik – nosili po prawej.
Wielu komentatorów, w tym także sympatyzujących z liberalizmem, zadawało sobie pytanie – czy „Krytyka Polityczna” jest przyszłością polskiej lewicy, polskiej polityki? Często wypowiadając się z szacunkiem o jej dokonaniach i intelektualnych horyzontach, nawet jeśli wiele poglądów, zwłaszcza w sferze ekonomii, uważali za, delikatnie mówiąc, mało poważne. Nowej lewicy w Polsce wciąż się więcej wybacza, bo jej przedstawiciele są zdolni, oczytani i wydają interesujące książki, a że głoszą przy tym szalone poglądy, to już taki przywilej młodości – „bo kto za młodu nie był socjalistą.”.
Takie podejście uwłacza „Krytyce Politycznej”, która po ponad dziewięciu latach istnienia stała się poważną instytucją na rynku idei, ale też kultury, a wraz z otwarciem regularnego klubu przy Nowym Świecie, także rozrywki i gastronomii. W kontrze, i obok „zaprzedanego neoliberalizmowi” salonu, przedstawiciele „Krytyki” zbudowali własny, ze swoim rytuałami i hierarchiami, z własną prawicą i lewicą, z własnymi sporami i skandalami. Trzeba ich traktować poważnie, tak jak na to zasługują. W latach 90. nic nie wskazywało na to, że młodzi autorzy piszący do niszowych konserwatywnych pisemek, których nie ma co porównywać do machiny, jaką jest dziś KP, będą dekadę później obejmować najważniejsze stanowiska w państwie, w mediach czy w biznesie.
Jak przekonali się o tym Bujak, Bugaj, Borowski czy Celiński, w Polsce nie ma miejsca na partię lewicy niezwiązaną z SLD. Nowa partia lewicowa może powstać tylko na gruzach tej formacji albo zmuszona będzie wejść z postkomunistami w koalicję. Na to pierwsze się nie zanosi, SLD wcale nie ma zamiaru schodzić ze sceny. Przeciwnie, choć ściśnięte pomiędzy Platformą a PiS-em, ma się nieźle i w perspektywie może jeszcze zyskiwać na jałowym sporze między dwiema największymi partiami. Zwłaszcza jeśli dostanie szansę zastąpienia PSL-u w roli języczka u wagi w rządowej koalicji z PO, po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Na to drugie nie ma chyba ochoty sama „Krytyka Polityczna”. Za czasów przewodnictwa w SLD Wojciecha Olejniczaka nie była wprawdzie tym, czym „Gazeta Wyborcza” w czasach Unii Wolności, ale miała perspektywę wejścia do politycznego mainstreamu jako liczący się partner. To Sierakowski, w słynnej rozmowie w warszawskiej kawiarni „Szparka”, namówił rzekomo Olejniczaka do przekreślenia projektu LiD-u, w który tyle politycznie zainwestował. Jednak „Krytyka” z tej możliwości nie skorzystała. Przegrana niewiarygodnego już Olejniczaka i wygrana Grzegorza Napieralskiego, umocniona następnie jego dobrym wynikiem w wyborach prezydenckich, musiała krótko i średnioterminowe plany wejścia „do polityki” nowej lewicy skutecznie zablokować.
Bunt oswojony
„Krytyka” twierdzi, że prowadzi działalność głównie edukacyjną, kulturalną, wydawniczą, chce wpływać na język debaty, zakorzeniać instytucje. Można temu jedynie przyklasnąć, nawet jeśli takie minimalistyczne, jak na rewolucjonistów, deklaracje uznamy za nie do końca szczere. W rezygnacji „Krytyki” z polityki, nawet jeśli tylko taktycznej, jest więcej racji niż mogłoby się wydawać. Kolorowy, rozdyskutowany tłum w Nowym Wspaniałym Świecie nie jest organicznie zdolny do jakiejkolwiek poważnej akcji politycznej, nie mówiąc już o antykapitalistycznej rewolucji. Istnieje ogromna przepaść między udziałem w seminariach, debatowaniem i lekturą „właściwych” książek a realnym zaangażowaniem w politykę, w której rzeczywistość często wymusza rezygnację z marzeń o ideowości i zawieranie trudnych kompromisów z własnym sumieniem. „Polityka” w wykonaniu „Krytyki” to miszmasz żarliwych przekonań, intelektualnego snobizmu i towarzyskiej przyjemności, generalnie dobra zabawa. „Krytyka Polityczna” posiada poglądy dla posiadania poglądów. To taki rodzaj oswojonego buntu i to w najgorszym wydaniu, bo podszytego hipokryzją. Debatę o symbolicznej przemocy neoliberalizmu toczy się na łamach największych gazet, rewolucyjny zapał idzie się pielęgnować na wygodnych kanapach Nowego Wspaniałego Świata, gdzie ze społecznym wykluczeniem walczy się zażarcie przy bojowym szczęku whiskaczówek z drinkami po „przystępnych cenach”.
Oczywiście – nie trzeba pracować na nocną zmianę w fabryce i mieszkać w czworakach, żeby być lewicowcem. Jednak trudno nie przystanąć z zaskoczeniem przy plakacie wzywającym do świętowania rocznicy otwarcia NWŚ na wieczornych imprezach i znajdując na nim logo jednego z trzech głównych operatorów sieci komórkowych w Polsce. Odważny ruch, jak na walczące z kapitalistycznym wyzyskiem i korporacyjną nowomową środowisko. Ale, jak to powiedział bohater keynsistowskich lewicowych marzeń Franklin Delano Roosvelt: Somoza may be a son of a bitch, but he’s our son of a bitch („Może Somoza to sukinsyn, ale to nasz sukinsyn”).
Kiedy młodzi punkowcy w latach 70. wołali „pierdol system!”, z ich naiwnym lecz szczerym buntem można było sympatyzować. Kiedy robią to ubrani w skóry za tysiące dolarów, rozwalając markowe gitary za pieniądze wielkich firm fonograficznych, tylko irytują swoją nieautentycznością, tą swoją rebelią na sprzedaż.
Tu nie będzie rewolucji
Brak spójności między głoszonym przesłaniem a praktycznym działaniem nie jest w polityce niczym nowym i choć może napawać smutkiem widok młodych ideowców, którzy tak wcześnie zasmakowali słodko-gorzkiego smaku konformizmu, nie oznacza to, że automatycznie skazani są na porażkę. Jest ona jednak w przypadku „Krytyki” nieunikniona, przynajmniej jeśli chodzi o „dorosłą politykę”. Nowa lewica swoją działalnością rozbudza politycznie młodych, zapładnia intelektualnie, skłania do poważnych debat, zmusza do wysiłku, także nas liberałów. Za tę wytężoną aktywność powinniśmy być im zobowiązani, ponieważ mimo że są tego nieświadomi, inni, także liberałowie, zbiorą to, co nowa lewica zasiała.
W Polsce można budować kapitał polityczny na liberalizmie obyczajowym. Stopniowo, lecz nieubłaganie postępuje pełzająca rewolucja sekularna. Pokolenie wychowane w wolnej Polsce nie czuje się zobowiązane do szacunku dla Kościoła, za jego niewątpliwe historyczne zasługi dla polskiej niepodległości.
Dla młodych, przed czterdziestką, Kościół to instytucja opresyjna, a w najlepszym razie obojętna. Katolicyzm jest dla nich kwestią wyłącznie kulturową, nie religijną, pogańską i obrzędową, z wieczerzą wigilijną, święconką, rytuałem ślubu kościelnego czy chrztu. Ci, którzy wiarygodnie przeciwstawią się wciąż dominującemu polskiemu konserwatyzmowi, mogą liczyć, prędzej czy później, na sukces. Rozumie to Palikot, choć być może źle rozpoznał „moment rewolucyjny”.
Nie oznacza to jednak podatności 20-40-latków na lewicowego bakcyla. Ci, którzy wchodzili w dorosłe życie tuż po ’89 roku, zachłysnęli się kapitalizmem, robili błyskawiczne kariery, zakładali firmy, plajtowali, szli do zachodnich korporacji – wszystko na własny rachunek. Następne pokolenia nie miały już tak łatwo. Wychowywały się w poczuciu zagrożenia niemal 20-procentowym bezrobociem, które wśród świeżo upieczonych absolwentów było jeszcze wyższe. Wielu spodziewało się, że wkrótce podzieli ich los, stanie w smutnej kolejce do pośredniaka. Rzeczywistość nie okazała się w końcu tak straszna, ale to doświadczenie spowodowało u nich brak rozmachu w dążeniach, nauczyło ich realizmu, brania życia takiego jakim jest, nie oczekiwania od niego zbyt wiele, a także świadomości, że na wszystko trzeba sobie ciężko zapracować. Było lekcją praktycznego liberalizmu. To nieprawda, że KP jest, co zarzuca jej wielu przeciwników, lewicą wyłącznie obyczajową. „Krytyka” postawiła na zainteresowanie biedą, wykluczeniem, rewitalizację tradycyjnych lewicowych haseł, do tego namawiało ją liczne grono publicystów z lewa i prawa. Oddali oni i „Krytyce” niedźwiedzią przysługę. Mieszkańcy małych miasteczek ściany wschodniej, do których jest adresowany socjalny program nowej lewicy, nie przyjdą na manifę, nie staną razem z gejami na platformie podczas EuroPride. Prawami gejów i feminizmem nie podbije się konserwatywnej ściany wschodniej i małych miasteczek. Nośne hasła socjalne świetnie zagospodarował PiS. Bracia Kaczyńscy, jak to określił Mieczysław Rakowski, „najpierw ukradli księżyc, potem socjalizm”. Mapa obszarów biedy w Polsce nakłada się w znacznej mierze na mapę tradycyjnego katolicyzmu, a ci, którym się nie powiodło, są podatni na antyelitarny resentyment, którym tak świetnie manipuluje Jarosław Kaczyński.
Z kolei wielkomiejscy pracownicy dużych korporacji organizują w znacznej mierze swoje życie obok państwa i jego instytucji. Nie są ortodoksyjnymi libertarianami w rodzaju Janusza Korwin-Mikke, ale na państwo nie liczą. Do tych ludzi nie trafia przesłanie, że swoje ambicje mają lokować w niesprawnych instytucjach, oddając lwią część podatków do redystrybucji politykom. Tę transakcję w kategoriach value for money uważają za zwyczajnie nieopłacalną. Dla pakietu ideowego, jaki proponuje nowa lewica, w Polsce rysuje się zapotrzebowanie nie przekraczające 2-3%, czyli w granicach poparcia dla Partii Zieloni 2004.
Polityka i utopia
Cezary Michalski – szczerze, choć chyba bez przekonania, proponuje liberałom i nowej lewicy stworzenie „frontu ludowego” przeciw konserwatywnej PO-PiS-owej dominacji.
Zarówno lewicowy pop-pozytywizm „Krytyki Politycznej”, jak i lewicowo-liberalna pop-polityka Janusza Palikota uaktywniają tych, którzy wcześniej byli bierni, naruszają wcześniej nienaruszalne tabu, krótko mówiąc – poszerzają pole walki. W tym liberałowie powinni im kibicować. Kiedy jednak, w imię solidarności społecznej i kontroli nad niemoralnym wolnym rynkiem, lewica rusza pod rękę z konserwatystami tuczyć państwowego Lewiatana, a do zbawiennego dzieła urządzania nam wszystkim życia, zamiast bezklasowego społeczeństwa wolnego od wyzysku proponuje społeczeństwo powszechnej zależności, liberałowie muszą takim propozycjom się przeciwstawiać.
Być może faktycznie warto dziś bić się ze wspólnym wrogiem, żeby potem móc pobić się ze sobą. Jest natomiast podstawowa różnica między nami, wykraczająca daleko poza różnicę poglądów. Jest to kategoria po Weberowsku rozumianej odpowiedzialności. Nawoływanie do wstrzymania się od głosu w drugiej turze wyborów prezydenckich, kiedy wybór był pomiędzy Komorowskim i Kaczyńskim, oznacza, że albo nie widzi się między nimi różnicy, albo umywa ręce, pozostawiając innym wykonanie brudnej roboty i postawienie krzyżyka przy znienawidzonym „gajowym”. Podejście na zasadzie „im gorzej, tym lepiej” jest nam zupełnie obce. Jeśli ktoś nie patrzy na politykę jak na ciągłe zmaganie się z rzeczywistością w celu uzyskania nie tyle idealnych, ile mniej złych rozwiązań, oznacza, że albo polityki nie rozumie, albo (jak w zbanalizowanej wersji pism Carla Schmitta), widzi ją jako grę o sumie zero-jedynkowej.
My nie wierzymy w utopię, czy to lewicową, czy to liberalną. Jesteśmy gotowi zmagać się z rzeczywistością taką, jaka ona jest, nie rezerwując sobie prawa do łatwego moralizowania z pozycji loży niezaangażowanych szyderców. Tym, którym roi się jakieś radykalne zerwanie, nieciągłość, którzy fantazjują o politycznej przemocy, polecam nocny spacer, choćby po łódzkich Bałutach, połączony z manifestacją swojej, na przykład warszawskiej, tożsamości. Niech nie nawołuje do rewolucji nikt, kto wcześniej, choć kilka razy, nie dostał i sam nie dał w mordę.
Najważniejszym dla liberałów w Polsce przesłaniem, wynikającym ze skomplikowanych losów europejskiej lewicy jest to, że w Europie wraca zapotrzebowanie na postulaty klasowe, tym razem w interesie wyzyskiwanej burżuazji. Zupełnie jasne staje się, że obecny model opieki socjalnej, niesprawnych państwowych instytucji, sposoby redystrybucji są nie tylko nieefektywne, ale i głęboko niesprawiedliwe. Pokolenie wychowane w demokratycznej kapitalistycznej Polsce nie znajduje swojej ideowej i politycznej reprezentacji. Oni w coraz większym stopniu będą utrzymywać państwo i finansować emerytury swoich rodziców, bez nadziei, że znajdzie się ktoś, kto sfinansuje ich. To oni czują się równie komfortowo w Paryżu, w Londynie czy w Warszawie, będąc jednocześnie i Polakami, i Europejczykami. Polska, w której rok 1968 kojarzy się z czymś zupełnie innym niż w Paryżu czy Berlinie, zaczyna też dojrzewać do emancypacji jednak nie musi się ona odbywać pod lewicowym sztandarem. Poniesienie tego sztandaru wraz z obroną interesów „dojnych krów”, czyli wyzyskiwanej kosmopolitycznej klasy średniej, powinno być głównym zadaniem dla posiadających jakiekolwiek polityczne ambicje środowisk liberalnych w Polsce