Czasami na murach Warszawy spotykam napis: „zjadaj bogatych!”, ozdobiony znakiem anarchistów. Ponieważ anarchizm nie jest równoznaczny z kanibalizmem, więc, wnioskując logicznie, anarchistom w demokracji chodzi raczej o to, by bogaci zbiednieli w następstwie nakładanych na nich bez miłosierdzia podatków.
I – o dziwo! – z takim podejściem lądują w antykapitalistycznym millenaryzmie, który od millenaryzmu ok. roku 1000 n.e. różni się tym, żw tysiąc lat temu millenaryści biczowali sami siebie, teraz zaś bogatych. Niczym się, więc, nie różnią np. od red. Jacka Żakowskiego i innych socjalistów-etatystów, ubolewających nad biednym państwem, które nie ma co do budżetu włożyć i nad biednymi, prześladowanymi urzędnikami, którzy – jak wiadomo niektórym – są solą tej ziemi.
Wszyscy nawołujący do podwyższania podatków, przekrzykując się nawzajem, dowodzą, że podatki są za niskie, a bogaci płacą ich skandalicznie mało. W końcu, że powołam się na nieżyjącego już dziś klasyka, a niedawno jeszcze Prezydenta RP, jeśli ktoś ma pieniądze, to „skądś je ma”…
Jeszcze w 2005r. przed wyborami w s z y s t k i e partie w parlamencie (poza PO!) domagały się – w ramach politycznego włazidupstwa – kolejnej jeszcze wyższej stawki PIT równej 50%. Ponieważ jednak koncepcja podatku liniowego stawała się w tym czasie coraz bardziej popularna, więc PiS u władzy wprawdzie nie wprowadził podatku liniowego, ale obniżył najwyższą stawkę z 40% do 32%. Miało to dowodzić wątpiącym, jaki to on jest (jak paraliż…) postępowy.
Zwolennicy symbolicznego „zjadania bogatych” ubolewają wszędzie, że podatki osobiste są za niskie, zwłaszcza dla tych lepiej zarabiających. Ale czy rzeczywiście? Badania firmy konsultingowej KPMG pokazują, że poziom opodatkowania jednostek (biorąc pod uwagę PIT i składkę „zusowską”) stawiają Polskę na 44 miejscu spośród 86 zbadanych krajów, a więc mniej więcej w połowie stawki.
Tak, więc, podatki bynajmniej n i e są niskie. Ale to tylko część dowodu do przeprowadzenia. Następna część dotyczy zachowań podatników w sytuacji, gdy podatki ulegają podwyższeniu lub obniżeniu. Studiów nad konsekwencjami obniżania podatków nie ma zbyt wielu (państwo, jak się do czegoś dorwie, to oddaje bardzo niechętnie!). Niemniej badania nad Stanami Zjednoczonymi pokazują jednoznacznie, że obniżanie stawek podatkowych powoduje wzrost sumy podatków płaconych przez zamożniejszych.
Tak było po I wojnie światowej, gdy prezydent Coolidge obniżył najwyższą stawkę PIT z 73% do 25%, a jego sekretarz skarbu wyjaśniał, że „choć to trudno ludziom sobie wyobrazić, wyższe stawki podatkowe niekoniecznie oznaczają większe wpływy do skarbu państwa”. I rzeczywiście. Udział najbogatszych (wtedy były to dochody powyżej $ 100 tys., co dzisiaj oznaczałoby parę milionów) w całości wpływów z PIT zwiększył się z 28% w 1921r. do 51% w 1925r.
Po II wojnie światowej efekty były, co do kierunku zmian, identyczne. Obniżka najwyższej stawki PIT za prezydenta Kennedy’ego w latach 60. XXw. z 91% do niewiele mniej szokującej stawki 70%. Udział zarabiających powyżej $ 50 tys. zwiększył się z 12% do 15% całości dochodów. Bardziej radykalna obniżka stawek z 70% do 28% za prezydentury Ronalda Reagana przyniosła skokowy wzrost udziału jednego procenta najlepiej zarabiających z 17,6% w 1981r. do 27,5% w 1988r.
Później było tak samo. Stawiam więc pytanie: czy obniżać podatki, aby lepiej zarabiający płacili więcej fiskusowi i z nich można byłoby wypłacać zasiłki tym, którzy pracować nie potrafią (a nierzadko nawet tym, którym pracować się nie chce!), czy dać upust zawiści i mieć mniej „socjalu”. Oto dylemat zawistników naszych czasów…