Dziś decyzyjność nawet największych graczy w świecie globalnym przypomina spływ kajakiem po rwącej górskiej rzece. Można zmienić kurs, ale nie można się zatrzymać ani popłynąć pod prąd. Zbyt gwałtowny ruch w każdej chwili może się skończyć wywrotką.
Żyjemy w świecie postdemokratycznym. Z jednej strony furorę robią partycypacja i budżety obywatelskie, a z drugiej strony naprawdę istotne decyzje – dotyczące np. podstaw polityki ekonomicznej – zapadają gdzie indziej: pomiędzy stolicami najpotężniejszych mocarstw, największymi bankami centralnymi, agencjami ratingowymi, funduszami inwestycyjnymi, nielicznymi organizacjami międzynarodowymi. Wpływ pojedynczych państw może w najlepszym wypadku jedynie łagodzić skutki faktu globalizacji kapitału. A globalnym kapitałem nie rządzi tak naprawdę nikt.
Dziś jednymi z najsilniejszych relacji władzy są relacje wierzyciel–dłużnik. Widać to w Unii Europejskiej pomiędzy Niemcami a krajami Południa, ale też pomiędzy państwami narodowymi a rynkami finansowymi. Obawa przed podniesieniem oprocentowania obligacji wymusza reformy, np. integrację strefy euro, które jeszcze kilka lat temu wydawały się czystą futurologią. Ale i dłużnicy mają władzę nad wierzycielami, bo im większy dług, tym większa skłonność do ratowania dłużnika przed bankructwem.
Intensywność i wielorakość współzależności sprawiają, że bardziej niż naga siła liczy się zdolność do korzystnego dla siebie zdefiniowania zjawiska. Język i myśl są najskuteczniejszym nośnikiem władzy w świecie, w którym komunikacja jest jak nigdy wcześniej zdecentralizowana, a interakcja – możliwa. W tym świecie kluczowi są dziś trendsetterzy. Czy powrócą na scenę dawno skreśleni intelektualiści, twórcy pojęć, dziś raczej w roli spindoctorów i autorów internetowych memów?
Politycy, których władza kurczy się w zastraszającym tempie, nie mogą się przyznać do niemocy. Dlatego polityka staje się teatrem odgrywanym na potrzeby społeczeństwa. Oni udają, że rządzą, my udajemy, że im wierzymy. Nic dziwnego, że w całej Europie narastają ruchy populistyczne. Ludzie chcą usłyszeć od polityków, że mogą mieć na coś wpływ. A ci ochoczo wmawiają im nieprawdę. Politycy wciąż zarządzają zbiorowymi emocjami, ale zostało im w zasadzie niewiele więcej.
Słabnięcie oraz mediatyzacja polityki oznacza, paradoksalnie, coraz częściej koncentrację tego, co z niej pozostało. Politycy stają się hiperlinkami do idei, programów i partii. To Obama jest Partią Demokratyczną, Tusk – PO, a Merkel – CDU. W erze ciągłego medialno-politycznego spektaklu tradycyjne masowe partie to zakurzone wehikuły wyciągane z garażu co kilka lat na kolejne wybory.
Żyjemy w świecie rosnącego braku odpowiedzialności. Trudno jednak jej wymagać, kiedy droga między podjętą decyzją a jej efektem jest bardzo odległa albo w ogóle nie sposób jej wytyczyć. Reakcje zawsze będą spóźnione albo przedwczesne. Przypominają próbę najechania kursorem myszki na właściwą ikonę na komputerze z niezwykle powolnym procesorem. Żyjemy w świecie niezamierzonych konsekwencji cudzych decyzji.
Władza się nie skończyła. Stała się tylko mniej oczywista, jest ukryta i rozproszona. Jej naturę odkrywamy w XVI numerze „LIBERTÉ!”.