„Mury zostały wynalezione dla drażnienia uczonych.
Nigdzie nie powinno być murów”.
Juliusz Verne, 20000 mil podmorskiej żeglugi
Wydaje się mocny, nie do przebycia. Wydaje się nie do pokonania – trudno się nań wspiąć, nie da się go przeskoczyć ani obejść. Pozornie nie ma końca, a przecież gdzieś kiedyś położono pierwszą cegłę, pierwszy kamień; gdzieś przyjdzie zatem położyć ten ostatni. Gdzieś padło pierwsze słowo, stanowiące podstawę dla podziału na „My” i „Oni”, na „swój” i „obcy”, na „przyjaciel” i „wróg”. Gdzieś popełniono pierwszy błąd, z czyichś ust padła pierwsza półprawda, pierwsza manipulacja, pierwsze oskarżenie, pierwsza obelga, pierwszy… Mur. Wydaje się chronić, to, co odgórnie, często wręcz politycznie uznano za wartość, za coś, co wymaga bezwzględnej obrony, ochrony, zabezpieczenia. Coś, co nazwano „kruchym”, choć niekoniecznie takim się okazuje; coś, co uznano za zagrożone, choć otwartość okazać się może zbawienna; coś, co w swej radykalnej inności nie musi wbijać klina w zastaną rzeczywistość, a może ją twórczo wzbogacać, a gdy wprowadza zamiany, to głównie tu, gdzie mniej czy bardziej świadomie sami się o nie prosimy. Mur. Wydaje się odstraszać swoją masywnością, „stanowczością”, siłą stawiania oporu. Wydaje się…
I właśnie „wydaje się” jest tu kluczowe, bo tak naprawdę jest czymś zupełnie innym. Pierwotne funkcje muru fałszują obraz rzeczywistości, nie pozwalając dotrzeć do sedna; nie dając manifestować się prawdzie, ideom, czy wreszcie rzeczom/sprawom/emocjom takimi, jakimi one naprawdę są. Mur ogranicza innych, ale przecież i nas. Nie daje dostępu, a jednocześnie ogranicza postęp, jest granicą dla tych ludzi/faktów/idei, które przychodzą z zewnątrz, przez co powoduje, że kisimy się we własnym sosie, że dusimy się mitami nie do spełnienia, okładamy się symbolami, co coraz mniej znaczą. Mur kłamie. I pozwala nam okłamywać samych siebie.
Odgradzamy się jeden od drugiego, jedni od drugich, drudzy od wszystkich. Nie dostrzegamy szansy, jaka płynie z mądrego, racjonalnego, czynionego krok po kroku otwarcia. Bo nikt nie namawia na radykalną zmianę. Na wielkie BUM, co wysadzi mur, co zaprzeczy jego/naszym fundamentom, co kupą kamieni odgrodzi nas (tak, znów) od wszystkiego, co było wcześniej. A mur między nami rośnie. Rośnie za sprawą słów, zawłaszczonych wartości, wykrzywianych idei, za sprawą politycznego wrzasku, co nie daje niczego poukładać. Za dużo murów, a za mało mostów (powiadał Izaak Newton), za mało dróg wytyczonych w porozumienie, dialog, zgodę lub choćby najprostszą umowę. Na dodatek (tu Rittner) „żadne miejsce na świecie nie sprawia ludziom radości, jeśli otoczone jest dookoła grubym, wysokim murem”. Smucimy się i troskamy. Tu nie ma opcji na „budowanie czegokolwiek”, bo nie buduje się niczego, żyjąc w paradygmacie oblężonej twierdzy. Bo gdy nawet bez większej uwagi przysłuchamy się dziś rządzącym, to każde ich słowo wznosi mur.
Mur na zewnątrz, ale też mur w sobie. Nawet groźniejszy, bo pozwalający na mozolne wznoszenie tego pierwszego; dający przyzwolenie na kolejne, coraz to bardziej niebezpieczne mury, kraty, podziały, zaprzeczenia, „więzienia”. A przecież mur kłamie. Odpadająca farba głupiej dumy i uporu, wydrapywana zaprawa zbytniej pewności siebie, zardzewiały kolczasty drut strachu o to, czego – jeśli prawdziwe i szczere – utracić się nie da… W końcu wypadające cegły, z których każda ma imię wartości, przeciw której wzniesiono ten mur. Mur między nami. Mur, który nie ma prawa się utrzymać.
Bo mury to już tu mieliśmy. Dzięki, nie potrzebujemy kolejnych. Wykazaliśmy się niezwykłą skutecznością w ich kruszeniu, w uderzaniu w nie młotem, wybijaniu dziur, w pomaganiu murowi, „by runął”. A jednocześnie straciliśmy z oczu nowe mury, które pomału, pozornie niepostrzeżenie rosły między nami. Gdy zobaczyliśmy ich ogrom, stały się potężne, stały się groźne, stały się narzędziem podziału. Ale jeszcze mamy czas, mamy siłę, a chyba i wystarczającą rozwagę, by przypomnieć sobie, że mur szkodzi. Że trzeba mu pomóc by runął.