Temat służby zdrowia zawiera wiele aspektów, zmuszając do starannego wybierania opisywanych kwestii. Jako punkt wyjścia do rozważań o charakterze systemowym przydaje się własne doświadczenie, choć – rzecz jasna – nie można doń zawęzić rozumienia tego sektora. Z perspektywy przeciętnego usługobiorcy zetknięcie ze służbą zdrowia następuje na ogół poprzez aptekę, przychodnię i wreszcie szpital. O ile pierwsze z tych miejsc zdaje się być względnie neutralne, czy nawet nosić znamiona pewnej „światowości” (czysto, fachowy i uśmiechnięty personel), a drugie powoduje jedynie irytację (nadmierna biurokracja, wielomiesięczne kolejki do specjalisty), o tyle hospitalizacja może stać się przeżyciem traumatycznym. Zwłaszcza, jeśli jest się człowiekiem wiekowym i schorowanym.
W szpitalu można znaleźć się albo planowo, posiadając skierowanie od lekarza, albo na skutek nagłego wypadku. W tej drugiej sytuacji należy wezwać karetkę, czyli zadzwonić pod numer alarmowy 112 lub tradycyjne trzy dziewiątki. Przekonanie przez telefon dyspozytorki, że wezwanie jest zasadne zajmuje parę minut. Odpowiada się na pytania o stan chorego, dające się zauważyć objawy, jego wiek itp. Ten wywiad oczywiście musi być przeprowadzony, aby ambulans nie wyjeżdżał na próżno, ale czasem trwa za długo i jest zbyt drobiazgowy. Do pacjenta przysyła się najczęściej ratownika medycznego (lub dwóch) i sanitariusza; rzadziej lekarza. To na nich spoczywa odpowiedzialność za wzięcie (lub nie) chorego do szpitala. W obawie przed przeoczeniem poważnego stanu, „na wszelki wypadek” kierują na izbę przyjęć. Zdarza się jednak tak, że trzeba się o to upomnieć lub wręcz zagrozić, bo na pierwszy rzut (niewprawnego) oka nie widać problemu. Ratownicy są przy tym niezmiernie obcesowi, a bywa, że brutalni i grubiańscy. Do leżącego pacjenta potrafią zwrócić się „pan siada”, przy układaniu na noszach szarpią, ignorują informacje rodziny („pani nie pytałem”), nie udzielają żadnych wyjaśnień na temat czynności, które przeprowadzają (np. robienie zastrzyku), wprowadzają atmosferę pośpiechu i nerwowości. Taka ratownicza fabryka. Do osób starszych mają stosunek pogardliwy, posługują się zwrotami typu „dziadek”. Zdarza się również rzecz skandaliczna: od personelu czuć alkohol (zwłaszcza w święta lub weekendy). Niestety, ponieważ to od ich decyzji zależy, czy pacjent trafi do szpitala, lepiej nie wdawać się w dyskusje. Przy bardzo niekulturalnym zachowaniu można poprosić o okazanie dokumentu – taki „straszak” na ogół pomaga zmitygować ratownika czy sanitariusza. W karetce, przynajmniej teoretycznie, przebywać może jedynie pacjent i załoga. Ratownicy jednak nagminnie łamią tę zasadę i pozwalają „dosiąść się” komuś z rodziny. Być może nie ma więc ona najmniejszego sensu i należy po prostu ją zlikwidować.
Pacjent zostaje przywieziony na SOR, gdzie zaczyna się czekanie. Bo polska służba zdrowia na tym właśnie polega – aby tak zmęczyć chorego i rodzinę, że zgodzą się potem na wszystko. Więc rodzina odsyłana jest do rejestracji, aby dopełnić formalności, a pacjent leży po drugiej stronie szklanych drzwi i czeka na pojawienie się stosownego lekarza. Te formalności to np. podawanie adresu (jakby nie było go w dowodzie), imion rodziców czy telefonów kontaktowych (jakby nie można było tego zrobić po przyjęciu na oddział). Na pytanie, kiedy chory zostanie obejrzany przez specjalistę, otrzymuje się standardową odpowiedź „nie wiem”. Interweniować nie ma gdzie, bo za szklane drzwi wejść nie można. Po dwóch-trzech, a czasem pięciu godzinach czekania, trzydziestym podejściu do pani w recepcji i wysłuchaniu, że nie ma jeszcze lekarza nieoczekiwanie pacjent zostaje przyjęty. Wchodzi się wtedy do niego za „zieloną linię” i wiezie własnoręcznie (jakby nie było personelu szpitala) na RTG, tomografię, USG, rezonans, czy co tam jeszcze trzeba zrobić. W punktach badań znów kolejka, a w dodatku konieczność wysłuchiwania utyskiwań „jak on nie chodzi, to jak ja to zdjęcie zrobię”. Pewnie, lepiej żeby pacjent leżał w domu, a nie zawracał głowę szpitalowi. Po wykonaniu diagnostyki wraca się na korytarz i… czeka. Na wyniki. Co mało zaskakujące, trwa to kolejną godzinę, dwie albo trzy. Oczywiście również, nikt tych wyników nie przyniesie, ani nie prześle komputerowo. Trzeba samemu się pofatygować (jakby szpital nie był zinformatyzowany) i dostarczyć lekarzowi. Ten pojawia się po kolejnych dwóch godzinach (co razem daje pół dnia czekania) i jeśli uznaje, że pacjent nie umrze w drodze powrotnej do domu, decyduje o nieprzyjmowaniu na oddział, a jeśli jednak jest obawa, że coś się stanie złego, zostawia.
Tak, tak: podstawową zasadą szpitala jest bowiem mieć jak najmniej wspólnego z osobą, cierpiącą na wiele schorzeń naraz i posuniętą w latach. Taki pacjent może umrzeć, czyli zepsuć statystykę albo trzeba będzie – nie daj Boże – leczyć go na kilka chorób, a tego już nie obejmuje dofinansowanie NFZ, nie wspominając o prostym fakcie, że nie każdy lekarz potrafi zobaczyć całościowo ludzki organizm. Ogromnym problemem kadry medycznej jest fakt, że urolog zna się jedynie na układzie moczowym, laryngolog na uszach, gardle i nosie, a gastrolog na jamie brzusznej. Można mieć wręcz podejrzenie, że nie do końca wiedzą, do czego służą i gdzie się znajdują nie „ich” organy. Zbyt daleko posunięta specjalizacja u młodszych roczników lekarzy spowodowała, że pacjenta nie traktuje się holistycznie. Mamy za to wybitnych znawców od lewego palca u prawej ręki.
Dobrze, pacjent trafia na oddział. Ale na jaki – to tajemnica i dla niego, i dla rodziny, która musi długo dopytywać, gdzie umieszczono chorego. Jest on wieziony bez jakiejkolwiek informacji po korytarzu, traktowany jak przedmiot, w dodatku dość kłopotliwy. Żądanie informacji to obraza majestatu lekarza i pielęgniarek – po co ma się cokolwiek wiedzieć; przecież od tej pory od decydowania o losie pacjenta jest wyłącznie szpital. Rodzina zostaje też zbesztana i potraktowana jak brzęcząca mucha, gdy próbuje porozmawiać z lekarzem dyżurnym na oddziale: „jutro będzie lekarz prowadzący, to się pani dowie”. A tymczasem to rodzina przynosi leki, które zażywa pacjent, przekazuje wiedzę o jego diecie, przebytych operacjach, schorzeniach itp. Jak bez tej wiedzy lekarz dyżurny ma zacząć leczenie? I jak pacjent ma się czuć komfortowo psychicznie i rozpoczynać proces zdrowienia, skoro nikt mu nie mówi, co się z nim dzieje? Zostaje położony tam, gdzie akurat jest miejsce (np. na korytarzu), pielęgniarki coś wokół niego robią, ale on nie ma świadomości, co i po co. Musi przetrwać noc.
Rano rodzina przychodzi do lekarza prowadzącego (jeśli uda jej się w miarę szybko dociec po porannym obchodzie, kto nim jest). Ten jednak dobrze przygotował się na tę okoliczność: „informacji udzielamy od 13:00 do 14:00” głosi tabliczka na drzwiach pokoju lekarskiego. Zwolnij się więc, człowieku, z pracy, jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o stanie bliskiej Ci osoby. „Panie doktorze…” – prosi się nieśmiało. Lekarz obrzuca rodzinę wściekłym wzrokiem: no, tak, nie dość, że śmieli tu dziadka starego przysłać, to jeszcze trują d… . A może w ogóle to tacy, którzy chcą się seniora pozbyć, bo im w domu zawadza? Jasne, i takie zachowania rodzin się zdarzają. Ale lekarzom nie wolno stosować krzywdzących uogólnień. Każdy chory to inny dramat. „Panie doktorze…” – udaje się przebić przez mur wyniosłości i powiedzieć dwa zdania. Na korytarzu, w biegu, między salową a kręcącymi się chorymi. Zniecierpliwiony lekarz udziela szczątkowych informacji. I tak już będzie do końca pobytu w szpitalu: żebranie o strzępy wiedzy, domyślanie się, co robią z chorym, proszenie o rzeczy pozornie oczywiste, np. dodatkową konsultację neurologiczną, gdy pacjent ma zaburzenia mowy, tłumaczenie, że na co dzień nie miewa 37,8-stopniowej gorączki, że może jednak coś się pogorszyło… Dwa dni po przyjęciu lekarz wypowiada swoje najdłuższe zdanie: „wdało się zakażenie układu moczowego i może zapalenie płuc”. To tzw. choroby szpitalne. Zacewnikowani pacjenci, nie przywykli do flory bakteryjnej szpitala masowo zapadają na tego typu przypadłości. A od nich szybka droga do… „Pojutrze wypis” – oznajmia zdumionej rodzinie lekarz. „Jak to, przecież jest temperatura, chory nie je, źle się czuje…” „Z punktu widzenia mojej specjalności (mówi kardiolog / pulmonolog / okulista – niepotrzebne skreślić) wszystko jest w porządku”. A… Człowiek? No, ten pacjent, co tam teraz leży na szpitalnym łóżku. On się nie liczy w ogóle? Jego nie zapytacie, jak się czuje? „Proszę zorganizować mu dobrą opiekę w domu” – lekarz obraca się na pięcie. Jego rola jest skończona. „Z punktu widzenia mojej specjalności”…
A może być też tak: każdego dnia, przychodząc do ciężko chorego ojca, Z. szła najpierw do dyżurki pielęgniarskiej. Przynieść pampersy, dowiedzieć się, czy zjadł posiłek itp. W dzień jego śmierci, dokładnie w pół godziny po niej, też przyszła najpierw do dyżurki. Niczego złego nie przeczuwając. Pielęgniarka popatrzyła na nią dziwnie i powiedziała: „proszę pójść najpierw do pokoju lekarskiego”. Zaskoczona, ale posłuszna, poszła. Puka. W środku ordynator, obok jego zastępca, pod ścianą stażysta. „Dzień dobry, pielęgniarka powiedziała mi, że mam się do Państwa zgłosić, więc jestem”. „Jutro będzie lekarz prowadząca, proszę z nią porozmawiać”. „Czy nie możecie mi Panowie powiedzieć, o co chodzi?”. „Nie będziemy z Panią dyskutować, proszę jutro przyjść do lekarz prowadzącej”. „Zaraz, chwileczkę. Jestem dorosłą osobą. Mam prawo do informacji. Nie będę czekała do jutra na być może ważną rozmowę.”. „Nic Pani nie powiemy, informacji udziela wyłącznie lekarz prowadząca”. „To nie w porządku, ale dobrze, idę.” „Proszę Pani” – znienacka odezwał się cichy głos spod ściany. Stażysta. „Pani ojciec nie żyje”. Oparła się o framugę. Zaczerpnęła tchu: „Jeśli Pan, Panie ordynatorze nie jest w stanie powiedzieć bliskiemu, że jego ojciec zmarł i miał Pan czelność odsyłać mnie na jutro do lekarz prowadzącej, to powinien Pan przestać wykonywać ten zawód”. Trzasnęła drzwiami. W tym wypadku zawinił przepis, nieludzki i głupi przepis, który zabrania informować o śmierci komukolwiek, oprócz lekarza prowadzącego.
Ale wróćmy do szpitala. Ostatnie działanie lekarza to przygotowanie wypisu. W epikryzie można napisać w zasadzie wszystko. Usprawiedliwić siebie, szpital i personel. Zrzucić winę na wiek chorego, dopisać, że był już przyjęty z zaburzeniami, których w rzeczywistości nabawił się dopiero w trakcie hospitalizacji. Karta powstaje szybko, byle jak. Często zdarzają się w niej pomyłki, brakuje dokumentów. Szpital chce już zacząć oddychać z ulgą, że pozbył się kłopotliwego pacjenta. Szpital, bo przecież nie można sprowadzić wszystkiego do oskarżania ludzi.
Placówki służby zdrowia, lekarze, pielęgniarki, panie od RTG są elementami SYSTEMU. Systemu, w którym dofinansowanie z NFZ nie zawiera premii za stosunek do pacjenta czy jego rodziny. Ba, w którym w ogóle istnieje taki fenomen, jak NFZ – centralny moloch, pochłaniający miliony na utrzymanie siebie samego, a nie dysponujący wiedzą, kogo, za ile i po co chce leczyć. W którym szpitale nie są zmuszane do efektywności, bo ich dług prędzej czy później pokryje państwo. W którym stale mówimy o brakujących pieniądzach, ale nikt nie policzył, ile naprawdę ich potrzeba, bo stale nie ma centralnego i powszechnego systemu informatycznego. W którym marnujemy czas na bzdurną biurokrację. W którym studenci medycyny nie mają ćwiczeń z psychologii. W którym pacjent nie dokłada się choćby symbolicznie do wizyty u lekarza czy hospitalizacji, więc wielu ich nadużywa. W którym – przy znanych wskaźnikach, dotyczących starzenia się społeczeństwa – praktycznie nie ma oddziałów geriatrycznych. W którym trwają spory zastępcze wokół prywatyzacji, tak jakby ona coraz szybciej nie stawała się faktem: jeśli nie chce się czekać do specjalisty lub na badanie pół roku, należy zrobić je odpłatnie.
Oczywiście, trudno jest stanąć oko w oko z rzeczywistością i ją naprawiać, bo żyjemy w nierealnych paradygmatach – np. zagwarantowanym (deklaratywnie) przez Konstytucję RP prawie do bezpłatnej służby zdrowia. Ale bez praktycznego spojrzenia dużo nie da się zdziałać: ani myśleć o systemie wzajemnych i powszechnych ubezpieczeń, ani inwestować w profilaktykę, ani tłumaczyć, że służba zdrowia to też usługa. A na tkwienie w miejscu brak już Polsce czasu.
Agata Dąmbska dla Forum Od-nowa