Na dzisiejszą (3 lutego 2019 r.) konwencję na Torwarze, inaugurującą partię Roberta Biedronia, ściągnęły istne tłumy. I to bardzo zróżnicowanej, ciekawej publiczności, wśród której przeważali ludzie zdecydowanie młodzi, tzn. nie przekraczający 30 r.ż. To w polskiej polityce ewenement – z reguły ta grupa wiekowa nie daje się skusić żadnej partii i nie dość, że nie interesuje się sprawami publicznymi, to jeszcze w dużej mierze w ogóle nie chodzi na wybory. Trudno więc się dziwić, że skoro Robertowi Biedroniowi udało się ich pozyskać, konwencja była w wyraźny sposób zaadresowana właśnie do nich. Drugą grupę odbiorców stanowili szeroko pojęci działacze lokalni: osoby rozpoznawane z demonstracji ulicznych, aktywiści miejscy i trzeciego sektora, przedstawicielki ruchów kobiecych, trochę samorządowców, dawnego SLD i mocna reprezentacja środowisk mniejszościowych.
Ta publiczność zdeterminowała formę i treść przekazu: Robert Biedroń skupił się mocno na kwestiach światopoglądowych oraz tzw. ogólnopaństwowych. I zresztą to one wywoływały najżywsze reakcje: począwszy od idei świeckiego państwa (tu wręcz huraganowe brawa), poprzez postulaty prokobiece i LGBT, a kończąc na obietnicy pociągnięcia przed Trybunał Stanu sprawców łamania Konstytucji, włącznie z osobami „z tylnego siedzenia”. Ta ostatnia kwestia była jedną z niewielu, gdzie lider mocno i wprost uderzył samo PiS, a nie PO i PiS równocześnie.
Jednak poza tym konwencja była dość męcząca. Z kilku powodów. Po pierwsze, mieliśmy do czynienia z klasycznym „one man show”, czyli ponadgodzinnym wystąpieniem samego Roberta Biedronia. Miejscami porywającym, miejscami grzęznącym w dygresjach, miejscami zwyczajnie populistycznym – a przede wszystkim bardzo chaotycznym i nierównym. Przy całym talencie oratorskim lidera, jego niewątpliwej charyzmie, umiejętności panowania nad tłumem (co pokazał już podczas „burz mózgów” w całej Polsce), tak długi czas przemawiania musi odbiorców nużyć. Zwłaszcza, jeśli poziom emocji jest stale bardzo wysoki, prelegent krzyczy na fali braw, propozycje sypią się jedna po drugiej (trochę bez ładu i składu), a czasu na złapanie oddechu brakuje.
Szkoda, że Robert Biedroń nie pozwolił choćby kilku swym najbliższym współpracownikom (Marcinowi Anaszewiczowi, Dariuszowi Standerskiemu, Krzysztofowi Śmiszkowi, Paulinie Piechnie-Więckiewicz) na zabranie głosu – w końcowej części konwencji zaprosił ich wprawdzie na scenę, ale znów sam omawiał ich działania… Widać wyraźnie, że w teatrze jednego aktora sprawdza się świetnie, lecz należy mieć w tyle głowy nazwiska dwóch innych „artystów” polityki, którzy też stawiali na występy solowe i wszyscy pamiętamy, jak skończyli… Tym bardziej, że większość autorów programu Roberta Biedronia miałaby z pewnością sporo ciekawego do powiedzenia.
Po drugie, całej prezentacji towarzyszył pewien klasyczny grzech populizmu, jakim jest infantylizm. Lider formułował swój przekaz w sposób maksymalnie prosty, niezniuansowany, bazujący na silnych odczuciach – smutek, niezgoda, gniew, radość. W jego opowieści Polska to kraj zawłaszczony od lat przez okropnych polityków (jakby sam nie działał w SLD i Ruchu Palikota…), a od kilku lat – przez dwa wrogie obozy: PiS i PO. Wszystko, co złego przydarzyło się naszemu krajowi wynika z faktu, że rządziły nim partie bez udziału ludzi. Teraz ma się to zmienić, dzięki nowej partii skończymy wreszcie nieszczęsną „wojnę polsko-polską” i odtąd będziemy już żyć w zgodzie (jak na romantyczne wzorce rodem z końcówki „Pana Tadeusza” przystało). Ten antyestablishmentowy przekaz mógł się podobać – zwłaszcza mało wyrobionej politycznie publiczności, ale intelektualnie była to mielizna, wpisująca się w typowe populistyczne kanony. Przyczyny takiej narracji są oczywiste: dla Roberta Biedronia polaryzacja sceny politycznej na PO i PiS oznacza popadnięcie w niebyt. Tym niemniej za grubymi nićmi ją uszył.
Po trzecie, same propozycje programowe nie są ani nadmiernie oryginalne, ani – co ważniejsze – wykonalne. Analogiczne postulaty światopoglądowe formułował Ruch Palikota czy .Nowoczesna, zaś pakiet socjalny to licytacja już nawet z PO (np. w zakresie poszerzenia 500+). Brak też fundamentalnej kwestii, czyli skąd wziąć na tak rozdęte obietnice pieniądze: 250 tys. miejsc w żłobkach, 1600 zł obywatelskiej emerytury lub dopłacanie do wizyt u lekarzy prywatnych to tylko wierzchołek finansowej góry lodowej.
Po czwarte, wreszcie, zabrakło odniesienia do kilku kluczowych tematów. Skoro na początku konwencji z werwą został odśpiewany hymn Unii Europejskiej, dziwi zupełna nieobecność problematyki relacji Polski z samą UE oraz – szerzej – jakiegokolwiek pomysłu na politykę zagraniczną. Niezrozumiały jest także brak propozycji dotyczących samorządu terytorialnego, tym bardziej, że na wstępie Robert Biedroń przywołał postać niedawno zamordowanego Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza i nawoływał do wykonania jego testamentu (część osób oczekiwała w tym miejscu także minuty ciszy). Z kolei postulaty z dziedziny kultury zostały potraktowane wyjątkowo pobieżnie.
Tyle krytyki. Było jednak na tej konwencji też coś wielkiego: to siła ludzi, publiczności, której chciało się przyjechać z całego kraju i w której reakcjach wyczuwało się nadzieję. Początek konwencji (odśpiewanie piosenek „Ale to już było” Maryli Rodowicz i „Imagine” Johna Lennona) wprowadził zebranych w atmosferę innego świata: nie polityki, tylko teatru, magii. I taka była cała konwencja – teatralna, czasem magiczna. Taka jest też nazwa nowej partii Roberta Biedronia – WIOSNA. Pobrzmiewa w tym słowie coś spoza polityki, z innego porządku zdarzeń. Coś surrealistycznego. A zarazem świeżego, dającego nadzieję; tak, jak świeże są twarze ekspertów współpracujących z liderem i większości osób, które zasiadły na Torwarze.
Świetnym pomysłem było też skonfrontowanie szarych, umęczonych życiem w „tej okropnej, aktualnej Polsce” ludzi, którzy wypowiadali się na telebimach o tym, co w naszym kraju funkcjonuje źle, z silnym przekazem, jak i kto może to zmienić. Robert Biedroń wypadł tu niezwykle wiarygodnie – stał się symbolem nadziei na „nowe”, na odrodzenie. Idealnie zagrało oparcie całej konwencji na prostej metaforze: zima (na Wiejskiej, skutej lodem i zatęchłej…) vs. wiosna (w pozostałych częściach kraju), czyli budzący się obywatele i projekt tworzący od podstaw całe państwo. Jak wybuchające w finale kaskady confetti…
Zaryzykować można twierdzenie, że Robert Biedroń opowiedział ludziom piękną bajkę. Czekali na to, byli tego złaknieni po beznadziejnie trudnych, szarych, męczących ostatnich trzech latach. Latach dławienia kobiet, mniejszości, wolnych mediów, a wreszcie – po prostu demokratycznego państwa. Latach stania na ulicy, podpisywania petycji, miotania się od rozpaczy do wściekłości. I Robert Biedroń wlał zebranym w serca otuchę, powiew optymizmu. Czy na długo go starczy? Czy projekt przekuje się w coś trwałego? Po wiośnie mamy w przyrodzie wszak lato (jeszcze piękne), potem jesień i znów nieubłaganą zimę… Cztery pory roku, na które trzeba utrzymać energię, wiarę i determinację.
Agata Dąmbska dla Forum Od-nowa
