Radosław Sikorski nie jest wybitnym mówcą. Głównie dlatego, że najczęściej czyta z kartki, co uniemożliwia utrzymanie kontaktu wzrokowego ze słuchaczami i osłabia przekaz. Jest jednak rzadkim ptakiem w polskiej polityce, bo z reguły ma coś ciekawego do powiedzenia. Bywa kontrowersyjny, czasem zapomina o języku dyplomacji, ma szerokie horyzonty i międzynarodowe grono znajomych – dzięki temu jest prawdopodobnie najczęściej obecnym w zagranicznych mediach polskim politykiem. To o tyle ważne, że przecież dzisiaj media są jednym z najważniejszych narzędzi prowadzenia tzw. dyplomacji publicznej, czyli działań ukierunkowanych na kształtowanie opinii publicznej za granicą. Sikorski był pierwszym polskim ministrem spraw zagranicznych, który bardzo umiejętnie wykorzystywał międzynarodowe media, w tym Facebooka i Twittera, do prezentowania polskiego punktu widzenia na sprawy międzynarodowe. Jak widać, chce nadal to robić, choć już nie jest ministrem.
Jego wystąpienie na Harvardzie jest tego najlepszym przykładem. W czasie transmitowanego w sieci kilkudziesieciominutowego wykładu, a potem odpowiadając na pytania z sali, przedstawił polskie spojrzenie na konflikt ukraińsko-rosyjski i na przyszłość tych krajów. Z tego samego miejsca w którym George Marshall sformułował swój plan pomocy dla zniszczonej wojną powojennej Europy, wezwał Zachód do stworzenia podobnego planu pomocy dla Ukrainy. Ostro krytykując działania Moskwy, nie prezentował jednak fatalistycznego podejścia do przyszłości Rosji, a wręcz przeciwnie – zakończył swoje wystąpienie wyrażeniem nadziei na przemiany demokratyczne w tym kraju.
Gdy tak słuchałem Sikorskiego to próbowałem sobie wyobrazić w tym samym miejscu Grzegorza Schetynę. Obawiam się, że nie byłby niestety w stanie wygłosić tej klasy programowej mowy politycznej. Kto wie, czy w ogóle dostąpiłby zaszczytu przemawiania przed zacnym gronem profesorów Harvardu. Moje obawy jeszcze wzrosły, gdy zobaczyłem jak sprawnie Sikorski rozprawia się z trudnymi w sumie pytaniami padającymi z sali. Widać było, że angielski szlifował podczas debat oxfordzkich, a nie w czasie negocjacji płacowych z czarnoskórymi koszykarzami Śląska Wrocław.
Kilka dni po przemówieniu, Sikorski znów podkreślił swoją rolę w polityce zagranicznej, gdy uroczyście podpisywał tekst ustawy umożliwiającej ratyfikowanie umowy o stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską. Wizerunek reprezentującego państwo polskie marszałka znów został znakomicie sprzedany medialnie – Sikorski podpisuje, Sikorski ściska dłoń ambasadora Ukrainy, Sikorski zaprasza do Sejmu prezydenta Petra Poroszenkę…
I wtedy zaczęła się we mnie rodzić wątpliwość, czy aby działania Sikorskiego są uzgodnione z MSZ? Czy min. Schetyna godzi się na to, żeby mieć nad głową takiego „nadministra” od wizji i programowych przemówień? Czy za chwilę nie okaże się, że Sejm staje się trzecim, obok Prezydenta i rządu, ośrodkiem prowadzenia polityki zagranicznej? Czy to byłoby sensowne i dobre dla Polski?
Z jednej strony, w świetle braku międzynarodowego doświadczenia Grzegorza Schetyny i premier Ewy Kopacz, udział Sikorskiego w kreowaniu polityki zagranicznej wydaje się naturalny. Z drugiej strony jednak, takie rozmywanie ustalonego podziału kompetencji między najważniejszymi ośrodkami władzy w państwie nie wydaje się być dobrym pomysłem. Za prowadzenie polityki zagranicznej Polski konstytucyjnie odpowiadają premier i minister spraw zagranicznych, we współpracy z prezydentem. Rola parlamentarzystów w dyplomacji oczywiście też jest przewidziana, ale jednak nie jest to rola wiodąca.
Moje obawy co do rozdźwięku na linii szef MSZ-marszałek Sejmu potwierdza także fakt, iż ani wystąpienie na Harvardzie, ani uroczyste podpisanie ustawy ratyfikacyjnej, nie doczekały się nawet krótkiej notki na stronie internetowej MSZ. Jest o nawiązaniu przez Polskę stosunków dyplomatycznych z Republiką Nauru (gdziekolwiek to jest), jest o aktywności ministra Schetyny na kierunku bośniackim, a nie ma słowa o polskiej propozycji planu odbudowy gospodarczej Ukrainy! Wygląda na to, że Radosław Sikorski prowadzi różne działania polityczne z własnej inicjatywy i MSZ się do nich nie przyznaje.
To jest zła wiadomość dla Polski. Rywalizacja między ośrodkami władzy kończy się źle, a przy napiętej sytuacji międzynarodowej tym bardziej nie powinna mieć miejsca. Albo więc min. Schetyna zacznie się przyznawać do swojego „nadministra” i współpracować z nim, albo Sikorski powinien zacząć odmawiać udzielania wywiadów i wygłaszania mów na temat polityki zagranicznej. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wygrał ten pierwszy wariant. Polskiej dyplomacji nie stać na rezygnację z tej wąskiej grupy osób, która nosi odpowiednio duży rozmiar kapelusza.
