Mimo głębokiego kryzysu Grecy i inni domagają się, by k t o ś zapłacił za ich długie wakacje, za wczesne przechodzenie na emeryturę, itd. Ktoś inny, rzecz jasna, nie oni sami. Mają więc wyraźnie większy popyt na c u d z e pieniądze niż uczestnicy ruchu tea party.
W różnych polskich – a także innych europejskich – mediach pobrzękuje protekcjonalno-lekceważący ton wobec spontanicznie organizujących się lokalnych ruchów o takiej właśnie nazwie. Usłyszałem kiedyś w mediach – polskich zresztą – określenie: „partia herbatkowa”, które choć jest dokładnym tłumaczeniem wyraźnie miało na celu zdeprecjonowanie znaczenia tego ruchu.
Bierze się to z dwóch powodów. Pierwszy, to zwykła ignorancja. Nieznajomość historii Stanów Zjednoczonych. Bostońska tea party w przededniu amerykańskiej niepodległości była symbolem r e w o l u c j i. Wysypując herbatę do oceanu, rzucała wyzwanie koronie angielskiej, która ośmieliła się nałożyć kolejny podatek. Nie ma opodatkowania bez reprezentowania (no taxation without representation), czyli bez zgody tych, których się opodatkowuje. Tę staroangielską zasadę mieszkańcy kolonii uważali za oczywistą.
Dokładnie takie same motywy kierują dzisiejszymi uczestnikami owych spontanicznych zebrań. Zebrań ludzi, którzy nie zgadzają się nadchodzące wyższe podatki, będące nieuchronną konsekwencją kolejnych „postępowych” reform, przepychanych przez prezydenta Obamę i Demokratów w obu izbach Kongresu.
Drugi powód deprecjonowania proponentów nowej rewolucji podatkowej jest ideologiczny. Posłużę się przykładem, na który zwrócił uwagę Arthur Brooks, prezes American Enterprise Institute. Porównał on protestujących Greków i protestujących Amerykanów ze wzmiankowanego ruchu.
Otóż Grecy, a także Hiszpanie i inni protestują przeciwko cięciom wydatków publicznych. Przeciętny Amerykanin wykorzystuje 16 dni urlopu rocznie, przeciętny Włoch – 42 dni. Mimo głębokiego kryzysu Grecy i inni domagają się, by k t o ś zapłacił za ich długie wakacje, za wczesne przechodzenie na emeryturę, itd. Ktoś inny, rzecz jasna, nie oni sami. Mają więc wyraźnie większy popyt na c u d z e pieniądze niż uczestnicy ruchu tea party.
I tak jest w rzeczywistości. Prawie we wszystkich krajach Europy Zachodniej ponad połowa ankietowanych odpowiada pozytywnie na pytanie: „Czy jest zadaniem rządu zmniejszanie różnic dochodów między ludźmi o wysokich i niskich dochodach?”. W zagrożonej katastrofą fiskalną Hiszpanii aż 77% odpowiada: „tak”. Ale w USA odpowiedzi pozytywnych jest tylko 33%. Czyli uczestnicy ruchu rewolty podatkowej w USA protestują przeciwko temu, czego domagają się Grecy, Hiszpanie, Włosi – ale także liczni obywatele bardziej stabilnych gospodarek takich jak francuska, angielska, czy niemiecka.
Dzisiaj przyglądamy się z zainteresowaniem, jak politycy w różnych krajach europejskich przymierzają się do cięć wydatków, bądź rozpoczynają już – mimo protestów – takie cięcia. Są pod ścianą. Na gigantyczne koszty „socjału” nałożyły się w ostatnich latach wielce nieroztropne keynesowskie „stymulusy”. Każdy rok może okazać się tym, w którym rynki finansowe odpowiedzą najpierw, że ze względu na wysokie ryzyko muszą otrzymać wysokie oprocentowanie. A za jakiś, raczej krótki, czas mogą nawet usłyszeć, że rating ich obligacji skarbowych otrzymał status „śmieciowych”, co uczyniłoby dalsze finansowanie deficytów budżetowych przez rynki finansowe czymś niemożliwym.
Tylko jak przeprowadzić bolesne cięcia przy takiej głęboko już zakorzenionej żebraczo-roszczeniowej mentalności? Chyba jednak odnowa etyki pracy nadejdzie z Ameryki, nie z Europy. Tak, jak to zresztą miało miejsce podczas poprzedniego kryzysu, na przełomie lat 70-80 ub. wieku…