Myśląc nadwiślanymi kategoriami, kim był podbijający Biały Dom z pozycji błyszczących światłem odbitym jego sławy akolitów: „Niemcem podbijającym Biały Dom”? „Hawajczykiem podbijającym Biały Dom”? „Kenijczykiem podbijającym Biały Dom”? Sądzę, że autorzy polskich headlines mieliby z tym spory kłopot.
Sporym językowym zaskoczeniem przy wertowaniu strony polskiej encyklopedii był dla mnie fakt, że ostatni zdobywca Brytanii, a przynajmniej południowej Anglii, William the Conqueror, nosi w polskim języku moniker Wilhelma Zdobywcy. Nie „Podbójcy”. Rzadziej określany bywa jako „Wilhelm Bękart”, co może w kontekście poniższego felietonu nie byłoby wcale nie na miejscu.
Skoro o podbojach mowa, piszę to przelatując nad pustynno-złotymi przestrzeniami Nevady, w drodze do Miasta Aniołów, gdzie – przynajmniej za naszych czasów – wielkie sukcesy odnieśli Hiszpanie: Javier Bardem, Antonio Banderas i Penelope Cruz, Austriak Arnold Schwarzenegger, Ukraińska Żydówka Mila Kunis, Szkot James McAvoy, Chińczyk Jackie Chan, Irlandczycy Liam Neeson, Saoirse Ronan i Colin Farrell, Walijczycy Christian Bale, Catherine Zeta Jones i, last but not least, Anthony Hopkins, Włoszka Monica Bellucci, Meksykańczycy Salma Hayek, Benicio del Toro i Gael García Bernal, Australijki Nicole Kidman, Toni Collette i Cate Blanchett, Nowozelandczyk Russell Crowe, Afrykanerka Charlize Theron, Szwedka Alicia Vikander, Izraelki Natalie Portman i Gal Gadot, Niemka Diane Kruger czy francuska Marion Cotillard. A przecież historyczne i na w pół historyczne „podboje” Marleny Dietrich, Grety Garbo, Hedi Lamarr, Louise Reiner, Ingrid Bergman, Sofii Loren, Audrey Hepburn, Omara Sharifa, Rity Moreno, Yul Brynera, Ericha von Stroheima, Yves Montanda, Maurice Chevaliera, Alain Delona, Catherine Deneuve, Christophera Waltza, Isabelle Huppert, Maddsa Mikkelsena, Stellana Skarsgårda, Maxa von Sydowa, Michaela Fassbendera, Jeana Reno czy Gabin, Gerarda Depardieu, Roberto Benigniego, Marcello Mastroianniego to przecież zaledwie początek bardzo długiej listy historii Hollywood, jak i właściwie historii gatunku filmowego. Fakt faktem, że w tkance, z której uszyta jest legenda Miasta Aniołów, Polaków po prostu brak.
Wizyty w Polsce z Londynu mają w sobie ten małomiasteczkowy demi-wdzięk (nawet w dwumilionowej stolicy kraju) kolektywnego zakładania plemiennego triumfalnego pióropusza, jeśli tylko Polak lub ktoś o częściowo polskich korzeniach gdzieś zaśpiewa, coś wystawi lub napisze, przeskoczy zgrabnie przez płotek lub odbije z sukcesem mniejszą czy większą piłkę na mniejszym lub większym boisku. Medialne opisy tych relatywnych w skali światowej sukcesów, nawet w tytułach pozornie niewrażliwe na ten plemienny triumfalizm, w skali osiągnięć Polaków pod Grunwaldem skarlają Wilhelma Zdobywcę do roli drugoligowego żołnierzyka, D-Day przy makach na Monte Cassino wydaje się marginalną operacją na odległej normandzkiej plaży, a karierę Marii Callas do trzeciorzędnego przypisu na karcie historii operowej. Na główną okładkę tej ostatniej trafiają– naturalnie – „Polacy podbijający Metropolitan Opera”.
Notabene od kilku sezonów króluje tam niezrównana Ermonela Jaho; aczkolwiek nie wiem czy nadszedł ten bolesny moment, w którym trzeba obwieścić światu, że „Albańczycy podbijają Metropolitan Opera”. Ku konsternacji British Border Force nacja ta idzie raczej śladami Wilhelma Zdobywcy: ponton za pontonem lądując na brytyjskich plażach kanału La Manche i każąc wierzyć skonsternowanym brytyjskim liberałom, że są de facto ofiarami wojen i przemocy z Centralnej i Wschodniej Afryki.
Za chwilę więc ląduje w Los Angeles (które naturalnie „podbiła Pola Negri”, choć gdybyśmy trzymali się nie tylko katolickich Polaków, ta „lista podbojów” byłaby nieco dłuższa). Negri była Romką, więc ciężko tu zrozumieć tę wsze wielką logikę dumy narodowej. Ale postaci do wyboru niewiele. „Chłopak z Sosnowca”, który do końca lat trzydziestych XX wieku kręcił na wpół propagandowe filmy w Trzeciej Rzeszy był Żydem; zarabiał na nich krocie, długo po wprowadzeniu Ustaw Norymberskich, aż nie znalazł się oficjalnie w wykazie Lexikon der Juden in der Musik. Ale wiadomo – Jan Kiepura: Polak, Ślązak, hotel Patria, śpiewanie z balkonu apartamentu w Bristolu, „Brunetki, blondynki…”. Etc., etc. Nad żydostwem Kiepury tak jak nad żydostwem Mickiewicza lepiej się nie zastanawiać. Choć ile osób pamięta dziś, że nawet premier Tadeusz Mazowiecki musiał udowadniać przed pierwszym demokratycznym polskim parlamentem, że Żydem nie jest. I wtedy dopiero został „zaaprobowany” przez tak zwany Naród. Ale tak jak Żydzi chcą „podbić Polskę/świat/ulice, a wraz z nimi kamienice”, tak podbijanie świata przez Polaków nosi w sobie dumę, propagację wyższych wartości, prawdziwego artyzmu i pokazania tak zwanemu „światu” tego co najlepsze, a czego światu temu – świadomie lub nie – brakuje.
To, co w bardziej racjonalnych narodach można by nazwać sukcesem danego pisarza/sportowca/aktora i ich ekwiwalentów w formach żeńskich, filmu czy spektaklu obsypanego nagrodami autorstwa konkretnej utalentowanej osoby czy uhonorowaniem zasług jednostki, w polskiej narracji „podbój” jest wpisany w pojęcie własnej tożsamości za granicą. Według pierwszych polskich publikacji, które powinny mieć lepsze rozeznanie semantyczne, polska noblistka „podbija Amerykę”, co przecież nawet Al Kaidzie się nie udało! Film, w jakiejś futurystycznej wizji wojujących taśm celuloidowych, będzie „walczył o Oscara” (zawsze mi się wydawało, że nagrody Akademii Filmowej to efekt głosowania członków owej akademii, a nie walki celuloidów). Dalej czytam jak to „Polacy podbijają Dolinę Krzemową”. A mnie, głupiemu, wydawało się, że to już się stało z pomocą polskiej Żydówki, a przy okazji Armenki, Joanny Hoffmann oraz polsko-litewskiego Amerykanina Steve Woźniaka.
O Syryjczyku o imieniu Steve Jobs lepiej nie wspominać, bo Polacy pokazali już to, co najpiękniejsze w stosunku do Syryjczyków na granicy białoruskiej. Część dziadków Marka Zuckerberga niby też z Polski, a rodzina Sheryl Sandberg z Wilna (choć identyfikująca się jako Litwini), ale – jak informuje polska prasa – teraz „Polacy podbijają Dolinę Krzemową”.
Polski Forbes publikuje listę 30 młodych Polaków ze świata, którzy, noch ein mal, również „podbijają świat”. Gdybym czytał podobny artykuł w prasie estońskiej czy słowackiej, napawałoby mnie to humorem na resztę dnia. W Polsce ta parokialna pompa napawa mnie znudzonym uznoszeniem brwi do góry, które wcześniej czy później będzie trzeba korygować botoxem, jak tak dalej pójdzie.
Polski reżyser, pokazując w prawie półbilionowym kraju swój spektakl, ten kraj „podbija” naturalnie (a już i Zjednoczone Królestwo i Japonia z wielkim impetem tego bezskutecznie próbowały w formie militarnej). Inny grając dziesięć spektakli w Chinach, również rozpala wyobraźnię 1.4 bilionów Chińczyków polską kulturą. Kolei „triumfuje” na innych scenach Europy. Biedny, niedawno zmarły Peter Brook. Co on biedak mógł zdziałać na swojej scenie w Les Bouffes du Nord? Pobijać Francję? Jako Brytyjczyk? (Farbowany) Anglik? (Niefarbowany) Żyd? Co za zmarnowana okazja.
Spośród kilku polskich śpiewaków występujących z pewną regularnością od czasów Reszke (1893) czy Didura (1908) na deskach Metropolitan Opera, ostatnio Artur Rudziński „podbił Metropolitan Opera”. Przypomnijmy tylko, że Met daje ponad 220 przedstawień każdego sezonu, a w każdym z tych sezonów występuje około 170 pierwszoligowych śpiewaków. Wątpię, żeby Rosjanie, do niedawna będący udzielnymi książętami tej sceny „podbijali od pokoleń the Met” (I co? W końcu nie podbili!), a królewskie kreacje Angeli Gheorghiu na tej scenie świadczyły o „podboju nowojorskiej sceny przez Rumunów”. Pomimo tego, że niezrównana Leyla Gencer nigdy nie śpiewała w The Met, jedyna Euterpe raczy wiedzieć czy Gencer „podbijała” La Scalę i Covent Garden jako Turczynka, Polka czy też w imieniu obu nacji na raz. Bo „podbijać” musiała. Samo „występowanie” nie wystarczy.
Najdziwniejszym z tych moich ostatnich redakcyjnych odkryć podczas pobytu w Polsce jest niejaka Sara James, o starobiblijnym imieniu i walijskim nazwisku, z nigeryjskiego ojca i polskiej matki. „Podbija ona – jako Polka – USA”. „Występ ten przejdzie do historii” (dlaczego?). Juror „Simon Callow oszalał”. Została „polską Whitney Houston” (o dziwno, bez własnego repertuaru). „Zachwyca cały świat”, „Skradła serca Amerykanów”. Nie śledzę prasy nigeryjskiej, ale ciekaw jestem jak w ojczyźnie jej ojca opisywane, o ile w ogóle, są jej sukcesy w popularnym programie rozrywkowym dla utalentowanych amatorów śpiewających covers gwiazd pierwszej ligi.
Po wylądowaniu w Los Angeles przesiadam się do samolotu na Maui. Najsłynniejszym chyba synem Hawajów był oczywiście pierwszy prezydent o mieszanym backgroundzie etnicznym. I tak, ze wstydem i zażenowaniem myśląc o publicznym upodleniu Mazowieckiego w kontekście własnego birthism, jakiekolwiek to by jego korzenie były, jedenaście lat temu pewien żółtkowato-włosy i pomarańczowolicy multimilioner amerykański upierał się, ku uciesze swojego elektoratu złożonego z rednecks i hillbillies, że udowodni przekłamany birthism Baraka Obamy. Owo coup d’etat się nie udało, bo Obama rzeczywiście urodził się na terytorium Stanów Zjednoczonych. Ale myśląc nadwiślanymi kategoriami, kim był ów podbijający Biały Dom z pozycji błyszczących światłem odbitym jego sławy akolitów: „Niemcem podbijającym Biały Dom”? „Hawajczykiem podbijającym Biały Dom”? „Kenijczykiem podbijającym Biały Dom”? Sądzę, że autorzy polskich headlines mieliby z tym spory kłopot. W końcu, there are more things in heaven and earth, my friends, that are dreamt of in your philosophy. A Henry Kissinger i Madeleine Albright, jako „farbowani” Amerykanie, „podbili” Waszyngton z pewnością w interesie konkretnie niesprecyzowanych sił obcych. Bo tylko swój to swój. Cokolwiek może to w XXI wieku znaczyć. A dla wielu, niestety, znaczy. I to wiele.
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl