PiS od lat przedstawia się jako partia broniąca biedniejszych Polaków przed „elitami”. Szef Polskiego Funduszu Rozwoju właśnie pochwalił się, że słynny „plan Morawieckiego” to sukces, bo rzekomo doprowadził do zmniejszenia nierówności. Tymczasem nauczyciele alarmują, że jest dokładnie odwrotnie. Nierówności między dziećmi rosną, a minister edukacji zamiast pomóc, zabiera się za modyfikowanie podręczników przy pomocy ludzi związanych z Ordo Iuris. Kto na tym straci? Najbiedniejsi.
Nierówności społeczne to złożone zjawisko, które można mierzyć w najrozmaitszy sposób. Wiele badań pokazuje, na przykład, że kobiety z identycznym wykształceniem i na tych samych stanowiskach, co mężczyźni, wciąż zarabiają mniej. Albo że przedstawiciele mniejszości etnicznych czy jakichś grup społecznych są dyskryminowani wyłącznie ze względu na swoje pochodzenie. Nierówności społeczne przekładają się, oczywiście, na nierówności majątkowe i dochodowe. Dzisiejsi dyrektorzy dużych firm zarabiają nawet kilkaset razy więcej niż przeciętny pracownik tej samej firmy, chociaż jeszcze kilkadziesiąt lat temu pensje prezesów były kilku- lub, co najwyżej, kilkunastokrotnie wyższe niż ich pracowników.
Wielu ekonomistów, socjologów, politologów przez długi czas argumentowało, że wysokie nierówności nie stanowią poważnego problemu, jeśli towarzyszy im duża mobilność społeczna. Mówiąc prościej, nie są problemem, jeśli grupa bogatych nie jest zamknięta, a biedniejsi mają otwartą drogę, aby do niej trafić. Poważny kłopot zaczyna się wówczas, gdy nierówności się reprodukują, czyli dzieci bogatych – niezależnie od swoich talentów i pracy – utrzymują się w swojej grupie, a dzieci najbiedniejszych – znów niezależnie od wysiłku i zdolności – nie mają szansy na awans.
Przeciwko nierównościom można występować posługując się różnymi argumentami. Amerykańska Deklaracja Niepodległości zaczyna się od słynnego zdania, w którym jej autorzy uznają za oczywiste, że „wszyscy ludzie zostali stworzeni równi i obdarzeni przez swojego Stwórcę pewnymi niezbywalnymi prawami” w tym prawem do życia, wolności i dążenia do szczęścia. Uznają, że równość jest po prostu naturalna i sprawiedliwa.
Co to jednak dokładnie znaczy równość? Nie chcemy, aby wszyscy posiadali dokładnie tyle samo i tak samo wyglądali, bo wymuszenie takiej równości jest możliwe tylko w ustroju totalitarnym. Nie byłoby to też sprawiedliwe, bo mamy różne talenty, plany, różną chęć do pracy, itd. Kiedy więc mowa o równości, warto o niej myśleć w kategoriach równości szans. Chodzi o to, żeby każdy – niezależnie od swojej płci, majątku rodziny czy pochodzenia – miał w miarę podobne szanse na realizację swoich ambicji. Taki system jest nie tylko sprawiedliwy, ale i… opłacalny.
Jak przekonuje ekonomista Marcin Piątkowski – gość jednej z ostatnich audycji Wolnego Radia Europa – Polska przez większą część swojej historii była biedna i zacofana właśnie dlatego, że była społeczeństwem zamkniętym, a najwyższe szczeble drabiny społecznej zarezerwowano dla wąskiej grupy bogatej szlachty. Taki nierówny i zamknięty system prowadzi do „marnowania” potencjału drzemiącego w ludziach. Chłop czy mieszczanin, niezależnie od swoich talentów naukowych, politycznych lub artystycznych, nie miał żadnych szans na ich rozwój. Musiał albo pogodzić się ze swoim miejscem w społeczeństwie, albo emigrować. Ostatecznie traciliśmy na tym wszyscy.
Jeśli więc zależy nam na równości szans, to jak ją osiągnąć? Jednym ze sposobów jest redystrybucja od bogatszych do biednych – na przykład w postaci pomocy socjalnej. Ma to sens o tyle, że jeśli ktoś nie ma pieniędzy na podstawowe potrzeby życiowe, to trudno mu realizować swój potencjał czy ambicje. Trudniejsze jest pytanie o granice tej pomocy, tak, aby ci, którzy płacą do budżetu więcej, mieli poczucie, że ich podatki są sprawiedliwie wydawane. Sama pomoc w formie transferów gotówkowych – do której zalicza się także program 500 plus – nie rozwiązuje jednak problemu. Łagodzi skutki nierówności, lecz niekoniecznie zwalcza ich przyczyny. Możemy dać biedniejszym zasiłki, ale jeśli nie będą mieli dostępu do dobrej pracy czy wykształcenia, oni i ich dzieci nie wyrwą się z biedy.
Dlatego władza, której naprawdę zależy na zmniejszaniu nierówności, nie może ograniczać się do rozdawania pieniędzy. Powinna także inwestować w u s ł u g i, które dadzą biedniejszym szanse na poprawienie swojej sytuacji. Jakiś czas temu pisałem, że zamiast przeznaczać miliardy złotych na absurdalną inwestycję w Centralny Port Komunikacyjny, lepiej zainwestować te pieniądzez w lokalne połączenia kolejowe. Takie usługi pozwoliłyby ludziom łatwiej i taniej dojeżdżać do szkoły czy pracy oraz szukać zatrudnienia w dalej położonych miastach, ponieważ koszty dojazdu nie „zjadałyby” zarobków. Inną usługą pozwalającą na zmniejszenie nierówności jest ochrona zdrowia. Dziś, chociaż formalnie wszyscy mamy prawo do darmowej opieki, wielu Polaków woli wydać pieniądze na prywatne wizyty, żeby nie czekać w kolejce i szybciej uzyskać pomoc. Oczywiście, dotyczy to tylko tych, których na to stać. Pozostali muszą czekać wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Ale chyba najważniejsza dla niwelowania nierówności, zwiększania szans na awans społeczny i lepszego wykorzystania potencjału ludzi jest dobra edukacja publiczna. Jak Państwo doskonale wiedzą nie jestem – mówiąc najdelikatniej – miłośnikiem minionego ustroju. Ale nadal pamiętam, że moje bydgoskie liceum – mimo ograniczeń związanych z cenzurą i propagandą – potrafiło dobrze przygotować nas do studiów. I to nawet – jak w moim przypadku – do studiów zagranicznych. Wiem, że cała moja klasa trafiła na uniwersytety, a jednocześnie pamiętam, że była to grupa tworząca pełen przekrój społeczny – od tych najbiedniejszych, po tych – jak na czasy PRL – zamożnych.
Szkoły publiczne, oprócz przekazywania wiedzy, powinny być też narzędziem zmniejszania nierówności. Nie przez równanie w dół, ale poprzez dawanie szansy na rozwój tym dzieciom, które urodziły się w biedniejszych czy mniej wykształconych rodzinach. Coraz więcej danych pokazuje, że szkoły za rządów PiS coraz gorzej spełniają to zadanie, zwłaszcza w czasie pandemii. „Ponad 70 proc. przepytanych nauczycieli i dyrektorów szkół wskazuje, że nauka online powiększa dystans między uczniami najlepszymi i najsłabszymi”, napisali niedawno dziennikarze „Dziennika. Gazety Prawnej”. „Ci, których stać, dokształcają się prywatnie. Biedniejsi odpływają od elity, a nierówności mogą być zasypywane przez lata”. Dlaczego tak się dzieje? To proste. Podziały są generowane, przede wszystkim, przez warunki, jakie uczniowie mają w domu: od dostępu do sprzętu po możliwości finansowe i intelektualne rodziców. Chodzi o opłacanie korepetycji, ale także o pomoc, którą mogą zaoferować najbliżsi”, pisze gazeta.Bogatsi albo lepiej wykształceni rodzice mogą pomóc swoim dzieciom tam, gdzie szkoła nie daje rady – spędzić z nimi czas na odrabianiu lekcji lub posłać na dodatkowe zajęcia. O oblężeniu, jakie obecnie przeżywają prywatni korepetytorzy, pisał niedawno także „Newsweek”.
Im gorzej są oceniane szkoły publiczne, im więcej dowodów na to, że nie radzą sobie w sytuacji kryzysowej i skupiają się nie nauce, ale indoktrynacji przesądami, tym silniejsza będzie ta tendencja. W ostateczności ci, których na to stać, wyślą dzieci do szkół prywatnych. „W badaniach pyta się rodziców, czy «gdybyś miał więcej pieniędzy, to posłałbyś dziecko do szkoły niepublicznej», i zdecydowana większość odpowiada, że tak”, mówiła niedawno Justyna Suchecka – dziennikarka zajmująca się edukacją. I zwracała uwagę, że część rodziców już do szkół prywatnych „ucieka”. Nadal nie jest to wielka grupa – 5-10 procent – ale jednocześnie to zwykle ludzie wpływowi, którzy mogliby wymuszać pozytywne zmiany w swoich szkołach. Raz jeszcze Suchecka: „Ci, którzy mogliby wywierać presję na naprawę systemu publicznego – rodzice z większym kapitałem kulturowym, społecznym i materialnym – nie są od niego uzależnieni. Wiedzą, że i tak ich dzieci będą miały 12-osobową klasę i nauczycielkę, która je przygotuje do egzaminów. Ewentualnie, że zawsze mogą mieć”.
Ministerstwo Edukacji zdaje się tego problemu w ogóle nie zauważać. Albo, co gorsza, zauważa, lecz akceptuje i dalej wprowadza swoje „reformy”. Najnowsze doniesienia o tym, że minister edukacji planuje „przegląd treści” podręczników i że pomoże mu w tym współpracownik Ordo Iuris, jeszcze bardziej podważają zaufanie do edukacji publicznej.
Kiedy więc słyszą Państwo, jak to partia rządząca przyczyniła się do zmniejszenia nierówności, bo uruchomiła program 500 plus, zadajcie sobie kilka pytań: Czy ten program zwalcza przyczyny nierówności czy tylko ich skutki? Gdzie te przyczyny tkwią? I czy katastrofa systemu edukacji, do której doprowadziło PiS, ostatecznie nierówności zmniejszy czy dramatycznie podniesie? Skutków tego, co z edukacją robi dziś PiS, nie zobaczymy jutro, ale w końcu nas dopadną. A stracą najbiedniejsi, których, rzekomo, tak heroicznie broni partia rządząca.