Kilka dni temu pisałem o poniedziałkowym programie Tomasza Lisa. Jako że polskie media przez ostatni tydzień zapomniały o niemal wszystkim poza fotoradarami, szybko okazało się, że argumentacja, którą posługuje się redaktor naczelny „Newsweeka” ma swoich wiernych zwolenników wśród polityków oraz dziennikarzy.
Dla jasności – uważam, że o przepisach drogowych w Polsce należy rozmawiać nie tylko w kontekście karania kierowców: uporządkować znaki drogowe, zmienić niektóre ograniczenia prędkości oraz zlikwidować absurdalnie umiejscowione fotoradary. Jednak to w jaki sposób rozmawiają o tym polskie media, tak naprawdę przekreśla szansę na jakąkolwiek zmianę. Jeśli w trzech programach publicystycznych („Tomasz Lis na żywo”, „Kropka nad i” oraz „Fakty po faktach”) słyszymy wyłącznie powtarzane z ust do ust miejskie legendy, to oznacza, że nie możemy liczyć na żadną merytoryczną dyskusję.
We wtorek (dzień po programie Tomasza Lisa) gościem Moniki Olejnik w „Kropce nad i” był Janusz Palikot. Zaproponował sposób walki z fotoradarami: maski Donalda Tuska, Jacka Rostowskiego oraz Sławomira Nowaka, które rozda kierowcom, aby mogli ukryć się przed złowrogimi fotoradarami. Bardzo się cieszę, że lider Ruchu Palikota użył właśnie masek, w tym przypadku wyjątkowo symbolicznych. Oglądaliśmy to już w filmie „Na fali”, w którym czterech przestępców ubranych w maski prezydentów Stanów Zjednoczonych okradało banki. Mam nadzieję, że Janusz Palikot w równie happeningowy sposób poradzi społeczeństwu, jak omijać inne przepisy prawa. Ciekawe też, czy polityk pomyślał o tym, że być może dzięki jego metodzie pozbawienia prawa jazdy mógłby uniknąć przyszły sprawca śmiertelnego wypadku drogowego. Panie pośle, prosimy o więcej przykładów takiej odpowiedzialnej polityki oraz lewicowej wrażliwości.
Janusz Palikot w doskonały sposób uargumentował swoją propozycję: „nie może być tak, że facet, który raz w tygodniu lata do pracy samolotem, będzie rozstrzygał o tym, jak ciężkie jest życie kierowcy w Polsce”. Oczywiście, wywód ten nie ma logicznego sensu, ponieważ fakt, że ktoś lata raz w tygodniu samolotem, nie wyklucza tego, że jest również kierowcą. Zresztą, Palikot kilkukrotnie podczas rozmowy mieszał się w sprawie tego, czy Donald Tusk kieruje samochodem jako premier, o tych tabloidowych rozważaniach nie warto pisać. Jednak, nawet przyjmując tę retorykę, aż boję się pomyśleć, o ilu podobnych rzeczach musi decydować premier, który – chociażby – nigdy nie przeprowadzał operacji, a ma wpływ na tysiące chirurgów!
Następnie Janusz Palikot podparł się statystyką: według niego osiemdziesiąt procent wypadków powodowanych jest albo przez pijanych kierowców, albo przez rajdowych kierowców. Ze względu na (wyjątkowo specjalistyczne) określenie „rajdowy”, podane dane trudno zweryfikować. Według opracowania Komendy Głównej Policji „Wypadki drogowe w Polsce w 2011 roku”, nietrzeźwi kierowcy uczestniczyli w 12,4 procentach wypadków. Janusz Palikot – oraz wszystkie osoby, które wypowiadają się na ten temat – powinien wiedzieć, że do jednej statystyki nie można wrzucać wpływu alkoholu oraz prędkości, ponieważ brak trzeźwości nigdy nie jest bezpośrednią przyczyną wypadku. Taką może być np. nieprawidłowa zmiana pasa ruchu lub nadmierna prędkość. Według tego samego opracowania KGP w 2011 roku nadmierna prędkość była przyczyną 28,5 procent wszystkich wypadków spowodowanych przez kierujących.
Nawet, przyjmując najbardziej korzystne dla Janusza Palikota rozwiązanie i dodając obie te liczby (a przecież na pewno znaczna część kierowców, która nie dostosowała prędkości do warunków jazdy, była jednocześnie nietrzeźwa) – wychodzi nam 40,9 procent. Skąd zatem absurdalna liczba 80 procent, przytoczona przez Palikota? Nie wiadomo, najprawdopodobniej pochodzi stąd, skąd większość argumentów, które pojawiają się w mediach przy okazji dyskusji o fotoradarach.
Lider Ruchu Palikota opowiedział o pomyśle, częściowo znanym już z programu Tomasza Lisa. Zaapelował, żeby pieniądze pozyskane z mandatów były przeznaczane na kampanie społeczne, promujące bezpieczne zachowanie na drogach. Według niego dzięki takim kampaniom we Francji spadła liczba wypadków (swoją drogą – także nie wiem, jak Palikot to sprawdził, nie ma skutecznej metody, żeby jednoznacznie zweryfikować, dlaczego wypadków jest mniej). Nie wiem, czy Palikot, który od trzech kadencji jest posłem, naprawdę nie wie, że przygotowanie budżetu nie działa w tak prosty sposób, czy jego populizm wspiął się na takie wyżyny, które trudno już nawet zrozumieć.
Chwilę później poznaliśmy także najczęstsze – według polityka – przyczyny, z powodu których Polacy dostają mandaty: na krzywej drodze ustawiane są ograniczenia do 20, 30 i 40 km/h. Bardzo rzadko widzę główne drogi (a nie ukrywajmy – na takich najczęściej mierzona jest prędkość), na których jest ograniczenie do 30 lub 40 km/h. Zawsze jest tego jakiś konkretny powód – nie krzywa droga, jak twierdzi Palikot, tylko np. pobliska szkoła, ponieważ takie ograniczenia znajdują się właściwie tylko w obszarze zabudowanym. Ograniczenie do 20 km/h to już naprawdę wyjątek – ustawiany tylko w przypadkach remontów (często zbyt długo po ich zakończeniu), osiedli mieszkaniowych lub nieutwardzonej drogi, która kurzy się, przez co mieszkańcy proszą o ustawianie bardzo niskiego limitu prędkości. Mierzenie prędkości we wszystkich tych przypadkach (czy to przez policję, czy to przez fotoradar) jest sytuacją naprawdę rzadko spotykaną. Dlatego wmawianie społeczeństwu, że mandaty to wyłącznie skutek takich ograniczeń jest wyjątkowo cyniczne. Gdy następnym razem jakiś polityk będzie opowiadał takie historie, naprawdę warto żeby wcześniej zastanowił się nad kilkoma tysiącami osób, które co roku giną na polskich drogach.
Wątek ograniczeń był zresztą dłuższy – Palikot ponarzekał także, że jest bardzo mało miast, w których przez cały czas jest ograniczenie do 50 km/h – „najczęściej te ograniczenia są znacznie większe”. I znów, wnioski polityka, to raczej refleksje wysnuwane podczas podróży po Polsce niż efekt jakiejkolwiek analizy. Zwiększanie ograniczeń najczęściej wynika bowiem np. z bliskości szkoły lub rynku (w wielu miejscowościach droga przechodzi przez rynek i ścisłe centrum) lub – po prostu – dużej liczby śmiertelnych wypadków. Rozumiem, że Ruch Palikota w takich sytuacjach nie starałby poprawić bezpieczeństwa? Zresztą, obwinianie tego, że na jakiejś drodze ograniczenie wynosi 40 a nie 50 km/h świadczy także o całkowitym niezrozumieniu zasad projektowania dróg. Do skracania czasu podróży służą drogi ekspresowe i autostrady, ewentualnie obwodnice miejscowości. W przypadku mniejszych dróg absolutnym priorytetem powinno być bezpieczeństwo mieszkańców, a nie fakt, że przejeżdżający przez tę miejscowość kierowca zaoszczędzi trzydzieści sekund, jadąc dziesięć kilometrów szybciej.
Monika Olejnik – na szczęście, przeprowadzająca rozmowę w zupełni inny sposób niż Tomasz Lis – wspomniała o tym, co w poniedziałek najbardziej emocjonowało dziennikarza TVP: uniknięciu punktów karnych, gdy zapłacimy więcej. Żeby mieć czyste sumienie, napiszę jeszcze raz: niekoniecznie więcej, po prostu maksymalną stawkę mandatu. Głównym celem tego przepisu nie jest unikanie przyznawania punktów karnych, chociaż rzeczywiście wielu kierowców w ten sposób oszukuje państwo.
„Niech sobie premier nawet w ogóle nie jeździ samochodem, tylko niech się nie wypowiada na temat spraw, których kompletnie nie zna” – mówi Palikot, po czym dodaje, że w Polsce większość znaków jest ustawionych wbrew zdrowemu rozsądkowi. Oczywiście, to wiatr, wiejący w żagle, kierowców, którzy myślą: „ja nie łamię przepisów, to przepisy są złe/drogi zbyt dziurawe/autostrad za mało”. Co prawda, polityk nie będzie już się tym przejmował, ponieważ o swoich słowach nie będzie najprawdopodobniej pamiętał chwilę po wyjściu ze studia. Palikot, który krytykuje innych za wypowiadanie się na tematy, o których nie mają pojęcia, trudno nawet komentować – w kontekście całej rozmowy brzmi to po prostu jak dowcip.
Zdaniem polityka najbardziej w Polsce pomoże wybudowanie dróg oraz prowadzenie kampanii społecznych. Problem w tym, że najważniejsze drogi już zostały wybudowane albo właśnie się budują, może stwierdzić to każdy, kto zgłębi ten wątek chociażby na tyle, żeby na Wikipedii spojrzeć na mapkę dróg ekspresowych oraz autostrad i porównać ją do stanu z 2007 roku. Warto też spojrzeć, jakie odcinki zostaną oddane przez najbliższe dwa lata. Przeświadczenie Palikota o działaniu kampanii społecznych – jak już pisałem – trudno w jakikolwiek sposób zweryfikować. Podobnie nie da się jednoznacznie powiedzieć, czy liczbę ofiar zmniejszają cokolwiek innego, np. przydrożne krzyże lub fotoradary. Przede wszystkim jednak powinniśmy wyjść z założenia, że jedno nie wyklucza drugiego, a kampanie społeczne można przeprowadzać przy jednoczesnym egzekwowaniu obowiązującego prawa.
W rozmowie pojawia się też kolejny wątek, który ostatnio jest bardzo często eksploatowany przez media – mandatów jako sposobu na zwiększenie finansów państwa. Od doświadczonych polityków – jak Palikot – wymagałbym więcej zrozumienia, że takie zarzuty (półtora miliarda to na tle całego budżetu suma relatywnie niewielka) są absurdalne. Niestety, politykowi wystarcza wniosek, że w polskich fotoradarach chodzi tylko o „zagrabienie pieniędzy od obywateli”.
W tej fazie rozmowy temat półtora miliarda złotych wracał jak bumerang – tym razem podrzuciła go Monika Olejnik, proponując, aby pieniądze były przeznaczone na budowę dróg. Palikot podchwycił ten wątek i poprosił, żeby Donald Tusk zobligował się, że wyda te pieniądze co do złotówki. Dziennikarce i politykowi umknął istotny szczegół: Polska wyłącznie na budowę dróg przeznacza wielokrotnie więcej. Nie mówiąc już o innych wydatkach częściowo związanych z bezpieczeństwem dróg: policji, innych służbach, edukacji, etc. I – znów – dziwić może to, że dziennikarka i polityk traktują budżet, jak miejsce, w którym można konkretne dwieście złotych z mandatu przeznaczyć na kupno czterech łopat, za pomocą których będzie się budowało autostradę.
Jednak, gdy myślałem, że usłyszałem już wszystko, Palikot powiedział rzecz, która pozostałe zdystansowała o kilka długości – zaproponował, aby państwo wypłacało (oczywiście ze słynnej puli półtora miliarda złotych) nagrody dla kierowców, którzy nie łamią prawa. Ta propozycja może konkurować wyłącznie z zaproponowanym przez Tomasza Lisa (i nie tylko – o tym w dalszej części tekstu) systemem mandatów bez kar finansowych. Mam nadzieję, że kolejne nagrody Palikot wypłaci mężom, którzy nie biją żon oraz wszystkim obywatelom, którzy nie kradną?
Na tym skończyła się część rozmowy poświęcona fotoradarom. Później mogliśmy usłyszeć wypowiedzi Janusza Palikota na szereg innych tematów. Ciekawe, czy pozostałe refleksje Janusza Palikota oparte są na równie merytorycznej wiedzy oraz dogłębnej analizie, jak w przypadku fotoradarów?
Niestety, na tym się nie skończyło – dwa dni później Justyna Pochanke w „Faktach po faktach” rozmawiała z Grzegorzem Schetyną. Tutaj znów obejrzeliśmy popis populizmu i niewiedzy – niestety, z obu stron, także posła Platformy Obywatelskiej. Dziennikarka (podpierając się być może tymi samymi statystykami, o których mówił Tomasz Lis) stwierdziła, że większość Polaków jeździ przyzwoicie. Co ciekawe, słowo „większość” jest w dyskusji o fotoradarach kluczowe – dokładnie tak samo mówił Palikot o znakach: „większość z nich ustawiona jest wbrew zdrowemu rozsądkowi”.
Pochanke zasugerowała (tradycyjnie), że akcja Sławomira Nowaka wynika z troski o budżet. Gdybyśmy porównali budżet Polski do miesięcznego budżetu domowego, to kwota, którą państwo zamierza uzyskać z mandatów (półtora miliarda złotych) wynosi 15 złotych dla osoby, która zarabia 3000 złotych netto. Dodajmy, że ta przykładowa osoba jednocześnie bardzo wysoki kredyt do spłacenia. Czy to naprawdę oszczędność, która w takiej perspektywie wydaje się istotna? Według dziennikarzy i niektórych polityków – najwyraźniej tak, ponieważ teorię o uzupełnianiu budżetu dzięki mandatom wygłaszali oni w minionym tygodniu dziesiątki razy.
Przez ostatni tydzień słyszeliśmy coraz bardziej nieprawdopodobne historie związane z tą kwotą – m.in. że teraz policja specjalnie będzie łapała więcej kierowców, żeby nie stracić pieniędzy. Po pierwsze – w 2012 roku w budżecie przewidziano niewiele mniejszą kwotę, której nie udało się zrealizować. Po drugie – prognozowanie jest bardzo ważną częścią zarządzania państwem. Władza musi prognozować dziesiątki rzeczy, począwszy od liczbę chorych na grypę, skończywszy na ilości powstających firm. Nikt nikomu nie zarzuca, że władza wymaga w ten sposób, żebyśmy masowo chorowali (albo zakładali firmy). Jestem jednak przekonany, że w przypadku odwrotnej sytuacji (tj. braku pewnych prognoz) opozycja krytykowałaby rząd za to, że nie potrafi nawet przewidywać, co stanie się w najbliższej przyszłości.
Zgodnie z nową tradycją polskiego dziennikarstwa, Justyna Pochanke postanowiła zaproponować własną reformę ruchu drogowego – ironicznie zaproponowała, żeby rząd wprowadził wszędzie ograniczenie do 30 km/h, a wtedy nikt się nie zabije. Zarzut mija się z faktami i realnymi działaniami, które miały miejsce przez ostatnie lata – m.in. podniesieniem dozwolonej prędkości na drogach ekspresowych oraz autostradach.
Następnie dziennikarka analizowała, co wpłynęło na zmianę opinii Donalda Tuska, który jeszcze sześć lat temu mówił, że: „tylko facet, który nie ma prawa jazdy może wydawać takie pieniądze na fotoradary, a nie na drogi”. Być może, gdyby dziennikarze (nie tylko Justyna Pochanke, ten zarzut powtarzany jest przez wielu z nich) zajrzeli do internetu, zamiast powielać kalki, zorientowaliby się, że w dzisiejszych realiach wypowiedź Donalda Tuska jest nieaktualna. Dróg jest coraz więcej, a liczba ofiar wypadków – niestety – wzrasta (wyjątkiem jest 2012 rok).
W tym momencie Grzegorz Schetyna postanowił przyłączyć się do najgłośniejszego chóru zeszłego tygodnia. Stwierdził, że „za przekroczenie prędkości o 12, 15 km/h są już bardzo wysokie kary”. Dodał też, że we Francji jest inaczej, ponieważ do 15 km/h jest ostrzeżenie lub kara do 10 euro. Natomiast powyżej 50 km/h – 3 tysiące euro.
Przeanalizujmy tę wypowiedź po kolei. Za przekroczenie prędkości, o których mówił Schetyna, można w Polsce dostać… od 50 do 100 złotych mandatu! Wartość pieniędzy jest subiektywna, ale – w porównaniu do innych państw – na pewno nie są to „bardzo wysokie kary”. W niemal każdym europejskim kraju otrzymalibyśmy zdecydowanie wyższy mandat. Przytoczony przykład Francji jest bardzo efektowny, jednak całkowicie nieprawdziwy. Za przekroczenie prędkości do 19 km/h we Francji płaci się 72 lub 135 euro, powyżej 50 km/h – 1700 euro. Skąd więc wziął się przykład, o którym mówił Schetyna? Nie wiadomo. Z ciekawości sprawdziłem też poprzednie stawki mandatów we Francji, jednak – niestety – również nijak mają się do tych, które były wicepremier podawał za przykład.
W Polsce wielu kierowców twierdzi: „ja nie przekraczam prędkości, jadę jedynie piętnaście kilometrów więcej niż można, jechanie tyle to nie jest łamanie przepisów, łapcie tych wszystkich piratów, a ode mnie się odczepcie!”. Policjanci wielokrotnie udowodniali, że piętnaście kilometrów to czasami bardzo dużo – wystarczy sprawdzić, jak wydłuża się droga hamowania przy prędkości np. 50 i 65 km/h. Schetyna, mówiąc o karaniu wyłącznie za duże przekroczenie prędkości, promuje taki sposób myślenia.
Po wysłuchaniu interesującej historii o Francji, Justyna Pochanke postanowiła zrewanżować się własnym pomysłem. Zresztą, pomysłem, który już raz słyszeliśmy: zlikwidowanie kar finansowych i pozostawienie wyłącznie punktów. Uzasadnienie: „pirat zapłaci, jak chce”. To nic, że wszystkie kraje idą w przeciwną stronę – zwiększania stawek mandatów. To nic, że najbezpieczniejsze (pod względem ruchu drogowego) kraje to te, gdzie kary finansowe są najwyższe. To nic, że stwierdzenie „pirat zapłaci, jak chce” nie ma żadnego sensu – skąd wniosek, że ktoś, kto jeździ niebezpiecznie, musi być bogaty? 90 km/h w obszarze zabudowanym można jechać też fiatem 126p. Nie zważając na to wszystko, Justyna Pochanke stwierdziła, że ta, nadzwyczaj awangardowa, metoda sprawdzi się właśnie w Polsce.
Wymagam od mediów i polityków opozycji, żeby przyjrzały się programowi poprawy bezpieczeństwa drogowego, który proponuje rząd. Wystarczy spojrzeć na liczbę ofiar wypadków drogowych, żeby zobaczyć, że to absolutnie najważniejszy temat współczesnej Polski. Chciałbym, aby obserwatorzy życia politycznego oraz sami politycy potrafili wskazać, co można zrobić, aby w przyszłych latach można było uratować więcej Polaków, którzy poruszają się po drogach.
Właśnie dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego ten temat stał się wypadkową najgorszych cech polskiej polityki oraz dziennikarstwa: populizmu, płytkości osądów, a przede wszystkim – opowiadania widzom wielu, zasłyszanych gdzieś lub wymyślonych podczas programu, dyrdymałów. Naprawdę, średniej wielkości miejscowość, która co roku znika z mapy Polski, zasługuje na znacznie większy szacunek. Nie zdziwmy się, jeśli za kilka lat liczba ofiar nie spadnie, a kierowcy będą ubierali maski, żeby nikt ich nie złapał; twierdzili, że piętnaście kilometrów więcej niż ograniczenie to żaden problem i we Francji za to płaci się dziesięć euro; opowiadali o dwunastu fotoradarach na Słowacji oraz żądali, aby państwo zlikwidowało kary finansowe za łamanie przepisów i wprowadziło nagrody dla kierowców, którzy nie przekraczają prędkości.