Ludzie prawicy mają wyraźny problem ze zrozumieniem sensu istnienia instytucji, które tworzą w państwie sieć wzajemnych powiązań, ale i ograniczeń. Ten problem widać już w warstwie językowej: po angielsku nazywana jest „checks and balances” czyli w wolnym tłumaczeniu „system zabezpieczeń i równoważenia”. Dla prawicy jednak to „impossybilizm”, który uniemożliwia zwycięzcom wzięcia wszystkiego.
Dlatego właściwie jedynym zauważalnym efektem polityki PiS jest niszczenie instytucji mogących ograniczać jego władzę. Wiara, że instytucje mogą być dobre tylko wtedy kiedy są „nasze” czyli obstawione swoimi ludźmi – gdzie lojalność jest znacznie ważniejsza od kompetencji.
Nagonkę na instytucje zaś bardzo łatwo rozpętać.
Jak każdy twór cywilizacji składa się z ludzi. Ci zaś są słabi i omylni. Łatwo więc wyłuskać mniej lub bardziej reprezentatywne przykłady oburzających zachowań czy mechanizmów członków tych instytucji i próbować z tych wyjątków uczynić regułę. Tak powstaje słynny sędzia, który ukradł kiełbasę. Takiego podejścia nie da się jednak obiektywnie uzasadnić bo takiego typu testu nie przejdzie żadna instytucja. W końcu jak wygląda PiS oceniany przez pryzmat posła Pięty, Karskiego, Brudzińskiego etc.?
Tymczasem rolą niezależnych instytucji jest bycie odrębnym i w swego rodzaju konkurencji z innymi instytucjami, by zmiany w państwie nie były nazbyt gwałtowne i ustalane w drodze konsensusu. Instytucje zabezpieczają przed zapędami tyranów i właśnie potencjalnym tyranom najbardziej przeszkadzają. Pomagają za to państwom, bo badania wyraźnie wskazują, że silne instytucje przekładają się na bardziej dynamiczny rozwój i dobrobyt. Jednocześnie ich rozmontowanie jest niebezpieczne dla samych uzurpatorów. Ich władza nie trwa wiecznie, a brak instytucji doprowadzi do tego, że nie będzie kto miał ich chronić przed zemstą następców.
A instytucje te to znacznie szersze pojęcie, niż tylko będące na pierwszych stronach Trybunał Konstytucyjny czy Sąd Najwyższy.
To także instytucje kultury, nauki i wiele innych. I w tym miejscu chciałbym rozpocząć polemikę z artykułem Pawła Dobrowolskiego „Rzekomo wartościowe tytuły”, w którym bezlitośnie rozprawia się z redakcjami pism opinii, które nie otrzymały dotacji z MKiDN. Zobaczmy co też ciekawego ma do powiedzenia Paweł Dobrowolski.
Najpierw poddaje w wątpliwość czy państwo powinno w ogóle takie tytuły wspierać. Jako dla liberała, jest to dla mnie bardzo ciekawe pytanie. Czy rynek nie powinien załatwić tej sprawy, co sprawi, że rzeczywiście wartościowe tytuły się utrzymają? Z przykrością stwierdzam, że niestety nie. Rynek ten nigdy nie był łatwy, dziś jednak Internet sprawił, ze nawet potentaci medialni dostali zadyszki. Można by powiedzieć: cóż z tego? Otóż bardzo wiele. Przez upadek dziennikarstwa i publicystyki rządy w wielu krajach są wyłaniane przy walnym współudziale armii płatnych trolli, a my nie mamy narzędzi by się bronić. Zalew fake newsów powoduje radykalizację społeczeństw i potencjalnie katastrofalne efekty, z których pierwsze już obserwujemy. Zatem chyba jednak warto poświęcić ten zupełny margines budżetowy by utrzymać choćby szansę na pogłębioną dyskusję o państwie.
Te pisma opinii to też instytucje, które gromadzą wiedzę, know how, tworzą ramy dyskusji i nowe pomysły.
Siłą instytucji jest bowiem ich trwanie i budowanie wokół siebie trwałej infrastruktury – także instytucjonalnej. Upadek każdej z takich instytucji to społeczna strata, dotycząca całego zakumulowanego kapitału intelektualnego. Zupełnie nie rozumie tego Dobrowolski pisząc „Jeśli już daje się pieniądze podatników na czasopisma polityczne, to zdrowe jest by, na zasadzie politycznej wajchy, kasę dostawali raz jedni, raz drudzy. (…) Okresowe wysychanie kasy od podatnika, raz po jednej, raz po drugiej stronie, wyczyści przynajmniej część z nich.” Wydaje mu się, że jedną zniszczoną instytucję da się łatwo zastąpić nową. Tymczasem budowanie instytucji zabiera czas i wymaga długiej i stabilnej perspektywy – także budżetowej. Takie „przestawanie wajchy” jest gorsze niż wyeliminowanie finansowania publicznego. Ta propozycja pokazuje deficyt rozumienia istoty instytucji na prawicy.
Kompletnym absurdem zaś jest stwierdzenie Dobrowolskiego, że wartościowe pisma będą miały wystarczająco wiele płacących czytelników by się utrzymać.
Wedle tej logiki bezwartościowe są właściwie wszystkie filharmonie, opery, większość teatrów i muzeów etc.
Bez dotacji rządowych czy samorządowych nie mogły by one istnieć. Za to najbardziej wartościowy w Polsce jest Fakt oraz Sławomir ze swoją „Miłością w Zakopanem”, bo się świetnie sprzedaje.
Dalej Dobrowolski znęca się nad ludźmi zaangażowanymi w te pisma i wprost zarzuca im (nam), że celem tej działalności jest życie na koszt podatnika. To jest właśnie tworzenie „sędziego, który ukradł kiełbasę” – w tym przypadku wymyślonego „doktora nauk wszelakich” – nieudacznika żyjącego na koszt państwa. Czy tacy się trafiają? Owszem. Czy to trafny opis środowiska? Zobaczmy.
Zacznę osobiście: od lat jestem redaktorem dwóch takich pism: Res Publiki Nowej i Liberte!, od kilku miesięcy zaś wiceprezesem Fundacji Res Publica. Cała moja działalność jest pro publico bono nie pobieram za nią wynagrodzenia. Co więcej sam dotuję te i inne organizacje w kwotach kilkukrotnie większych niż jakiekolwiek otrzymywane przeze mnie wierszówki. I nie jestem bynajmniej wyjątkiem – znam takich osób jeszcze kilka. Już choćby tym przypadkom winny jest Dobrowolski przeprosiny. Ale bynajmniej nie tylko tym oczywistym. Nie każdy ma tak poukładane życie zawodowe, że jest w stanie angażować się społecznie pro bono. Te organizacje bazują jednak na ludziach poświęcających im cały swój czas i w ich przypadku praca za darmo oznacza głód. Dostają wiec, co jest zupełnie naturalne, za swoją pracę wynagrodzenie – dodam – marne wynagrodzenie, często niepewne na umowie cywilno-prawnej. Ci ludzie to społecznicy, którzy budują naszą przestrzeń publiczną – dokładając do tego niemało – porównując to, co dostają z tym, co mogliby zarobić w strefie prywatnej wykonując podobne zadania. Im przeprosiny od Dobrowolskiego też się należą.
Podsumowując artykuł Dobrowolskiego to kombinacja:
– prymitywnego korwinizmu: tylko to co osiąga sukces rynkowy jest wartościowe, reszta do kosza
– niedostrzegania roli merytorycznej debaty – szczególnie w dobie fake-news
– prawicowego niezrozumienia roli instytucji
– pogardy dla ludzi poświęcających część swojego życia by wzbogacić życie społeczne
– postrzegania społeczności wyłącznie przez pryzmat marginalnych patologii
Niestety takie populistyczne podejście dziś dominuje i powoduje, że kolejne instytucje są eliminowane z życia publicznego i zastępowane maszynkami do wypompowywania publicznych pieniędzy w prywatne kieszenie. W średniej perspektywie ta demolka odbije się nam wielką czkawką kiedy kolejne ekipy zdobywać będą niczym nieskrępowaną władzę i używać jej do kolejnych rewolucyjnych przekształceń państwa wedle własnego pomysłu. A zapłacimy za to my wszyscy: naszymi pieniędzmi, naszym poczuciem stabilności, a przede wszystkim naszą wolnością.
Tytuł pochodzi od redakcji