Niewątpliwie od kilku lat żyjemy – jak to określił Samuel Brittan, wybitny publicysta Financial Times’a – w „przygnębiającej epoce państwochwalstwa”. Amatorzy naprawiania kapitalizmu i politycy, pokrzykujący głównie na „chciwych finansistów” dominują w przestrzeni publicznej. Nowi, a także wyciągnięci z lamusa, dawno już zapomniani prorocy antykapitalizmu zapowiadają jego smutny koniec, a w każdym razie wzięcie w ryzy tego „okropnego” wolnego rynku.
Rozmaite, powoływane przez rządy i instytucje międzynarodowe, ciała kontrolno-regulacyjne prześcigają się w regulacjach dotyczących sektora finansowego, które mają zapobiec kolejnemu kryzysowi. Niektóre regulacje mają więcej sensu, inne mniej, a niektóre w ogóle go nie mają. Ale są to oceny dotyczące każdej konkretnej, jednostkowej regulacji.
W sumie zwiększają one, nie zmniejszają, prawdopodobieństwo kolejnego kryzysu. Bowiem glajchszaltując regulowane banki i inne instytucje finansowe likwidują zróżnicowanie tych firm. A to zwiększa prawdopodobieństwo, że jeśli coś się złego stanie w jakimś obszarze finansowania gospodarki, to ten sam błąd zostanie powielony w wielu – podobnych swoimi działaniami – bankach. Ale nie nadregulacja jest głównym tematem tego felietonu, a raczej przedziwny kontrast między państwochwalstwem w sferze głośno proklamowanej ideologii, a konkretnymi krokami w obszarze polityki gospodarczej. Ta ostatnia wydaje się bowiem pozostawać w sprzeczności z ideologicznymi hasłami.
Przyjrzyjmy się bowiem, co robią poszczególne państwa. W strefie euro właśnie „zaklepano” umowę międzynarodową zobowiązującą państwa należące do unii monetarnej do zdyscyplinowania polityki fiskalnej i utrzymywania zrównoważonego budżetu, albo nawet lekkiej nadwyżki. Jeśli wziąć pod uwagę, że taka np. Francja miała ostatni raz nadwyżkę budżetową we wczesnych latach 70. XXw., to nawet zakładając odchylenia od takiej dyscypliny, jest to daleko idąca zmiana. Radykalnie lewicowy rząd premiera Zapatero, doprowadziwszy ekspansywną polityką i obniżaniem standardów do wybuchu „bąbla” w sektorze mieszkalnictwa, wziął się do roboty i zaczął zmniejszać rozbuchany do 12% PKB deficyt budżetowy. A nowy hiszpański rząd konserwatystów zapowiada więcej dyscypliny fiskalnej.
Koalicja konserwatystów i liberałów przygotowała najbardziej może konsekwentny program przebudowy brytyjskiej gospodarki i obszaru działań społecznych, choć praktyka działań rządzących odbiega od zapowiadanej dynamiki dyscyplinujących zmian. Tylko w USA prezydent Obama nadal próbuje zwiększać wydatki publiczne, ale nie ma w tym pełnego wsparcia nawet własnego zaplecza, Partii Demokratycznej, nie mówiąc już o Republikanach, którzy jednoznacznie chcą cięć w rozdętym – jak na tradycje amerykańskie – budżecie państwa i domagają się mniej, a nie więcej podatków i regulacji.
Skąd, więc, ten „rozjazd” ideologicznego sloganiarstwa i faktycznie prowadzonej polityki? Jedna odpowiedź, bardziej optymistyczna, to taka, że politycy zaczęli nareszcie rozumieć, że deficyty, sztucznie napędzana ekspansja, prowadzą – często w krótkim nawet okresie – do fatalnych następstw. Znając polityków, taka zmiana intelektualna byłaby jednak czymś rzadkim.
W o wiele większej liczbie przypadków bliższa prawdy będzie alternatywna odpowiedź. Otóż w głębi ducha politycy ci nadal pozostają wyznawcami państwochwalstwa i wiedzą, że tego oczekuje od nich ich zdemoralizowany roszczeniowy elektorat. Więc wykrzykują te swoje ideologiczne slogany, ale w obawie przed bankructwem (bo ciągle trzeba przenosić spłatę góry długu w przyszłość), prowadzą politykę, która zostanie zaakceptowana przez tych, którzy te kolejne sprzedawane obligacje mieliby kupować. Trochę, jak w tym starym dowcipie o „dwójmyśleniu” w komunizmie. Powołując się na słowa rewolucyjnego poety: „Mówimy: Partia – a w domyśle: Lenin; mówimy: Lenin, a w domyśle: Partia”. I komentarz: w ten sposób od lat już co innego mówimy, a co innego myślimy…