O reformie emerytalnej, debacie u Prezydenta RP i demokracji przedstawicielskiej
Uczestniczyłem wczoraj w debacie u prezydenta Bronisława Komorowskiego na temat podniesienia wieku emerytalnego. Zarwana noc sprawiła, że nie dotrwałem do końca trzygodzinnej sesji (nie było kawy na sali), sporym nietaktem było przysypianie na oczach prezydenta w drugim rzędzie, w którym niefortunnie zdarzyło mi się zasiąść. Mimo tych ograniczeń udało mi się wyłapać przynajmniej kilka obserwacji wykraczających także poza to, o czym już tak często pisaliśmy na tych łamach.
Muszę przyznać, że przemówienie prezydenta, w którym wielokrotnie podkreślił, że podniesienie wieku emerytalnego to konieczność, która dotyczy przede wszystkim młodego pokolenia robiło bardzo dobre wrażenie. Samo zwołanie debaty z udziałem naprawdę merytorycznych specjalistów, którzy nie wahali się nawet wytykać błędów szanownemu gospodarzowi udowadnia, że Komorowski zmierzenie się z wyzwaniami demograficznymi traktuje jako jeden z priorytetów swojej prezydentury. To cieszy, ponieważ najprawdopodobniej to z tym prezydentem przywitamy trzecią dekadę XXI wieku, co pozwala mu też na przyjęcie innej, bardziej dalekosiężnej perspektywy niż skoncentrowanemu na tym co tu i teraz rządowi (parlament dawno stracił już potencjał miejsca autentycznej debaty).
U prezydenta w panelu spotkali się demografowie, ekonomiści, specjaliści od polityki społecznej, finansów. Wniosków było wiele, podstawowy – nie wygramy z demografią, nawet radykalnie zwiększając środki na politykę prorodzinną. Dlatego nie należy też mówić o jakimś kryzysie demograficznym (tu właśnie pana prezydenta napomniała profesor Janina Jóźwiak), takie są trendy cywilizacyjne. To tak naprawdę duży sukces – polityki zdrowotnej, bo właśnie przewidywana długość życia ludzi w wieku przedemerytalnym zwiększa najbardziej w ostatnim czasie przewidywaną długość życia, nie tylko zmniejszenie śmiertelności niemowląt. Ten trend sprawi, że ludzie na emeryturze po podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat będą spędzać tyle czasu co dzisiaj, co tym bardziej przemawia za podjęciem tej decyzji.
Ciekawą prezentację pokazała prof. Stanisława Golinowska z Instytutu Zdrowia Publicznego UJ. Starsi pracownicy są bardzo indywidualnie zróżnicowani pod względem stanu zdrowia, sił, energii, niekoniecznie pozostają w tyle za ludźmi nawet o 30 lat młodszymi. Ich możliwości dzięki profilaktyce zdrowotnej, na którą Polska wydaje dziś śmiesznie mało mogą znacząco wzrosnąć, szczególnie wyraźnie wraz z poprawą warunków pracy. Akurat w tej dziedzinie istnieje przepaść między realną dokuczliwością (natężeniem hałasu etc.) tych warunków, a ich postrzeganiem przez pracowników, co pozostaje wyzwaniem dla pracodawców (którzy z kolei dyskomfort w miejscu pracy niedoszacowują). Jednocześnie nie ucieknie się od faktu, że efektywność starszych pracowników, szczególnie w sektorze fizycznym będzie się zmniejszać, należy też w związku z tym skorygować w tym kierunku wymagania im stawiane. Rynek pracy zmieni się w ten sposób, że pracodawcy nie będą jak dziś przebierać w młodych zdeterminowanych do pracy za 1200 brutto, a pracujący i zmieniający pracę pięćdziesięciolatkowie stanowić będą regułę a nie wyjątek.
Piotr Kuczyński z Xelionu przedstawił teorię, że reformę rząd podjął tylko albo przede wszystkim ze względu na rynki finansowe i że w związku z tą presją nie ma szans, żeby się z niej teraz wycofał, ponieważ przy pierwszej okazji, zawirowaniu na rynku światowym czy w UE Polska byłaby za to „ukarana”, zmniejszeniem ratingu czy podniesieniem oprocentowania za obligacje (co obaliło już niejednego europejskiego przywódcę, o czym boleśnie przekonał się choćby teflonowy wcześniej Silvio Berlusconi).
Niezależnie od motywacji rząd wziął się za zmiany konieczne w długim okresie, które będą obojętne dla budżetu czy życia ludzi w najbliższych latach. Negatywne sondaże opinii publicznej, czy oczywista klęska tego pomysłu w ewentualnym referendum (które poparło prawie 1,4 miliona ludzi podpisanych tylko pod projektem „Solidarności”) nie mogą wiązać rąk rządowi. Smutne jest to, że akurat w kwestii emerytur najgłośniejsi są ci, których ten problem z racji wieku nie dotyczy, a młodzi, którzy będą musieli dźwigać ten garb pozostały po starym systemie emerytalnym (w związku z czym nasze indywidualne konta w ZUSie są de facto tylko księgowym zapisem) milczą lub też może niedostatecznie wyraźnie podkreśla się fakt, że to właśnie ich problem.
Właśnie dlatego mamy demokrację przedstawicielską, a nie bezpośrednią – rządzący nie mogą we wszystkim ulegać nastrojom chwili, muszą podejmować decyzję, które są nie w smak opinii publicznej. Realizowany przez nich program poddawany jest ocenie w wyborach, w których oczywiście ludzie mogą postawić na przeciwników, którzy proponowane zmiany cofną, tak jak to było choćby z SLD Leszka Millera po rządach AWS. Witold Orłowski porównał referendum o podniesienie wieku emerytalnego do pytania ludzi czy chcą, żeby w Polsce była pogoda jak w Hiszpanii, że równie dobrze możemy pytać współobywateli czy chcą płacić podatki.
Ludzie nie mają aparatu pojęciowego do tego, żeby oceniać jak będzie wyglądał świat za 30 lat i jakie zmiany należy w związku z tym podejmować, na pewno sposobem rozstrzygania o przyszłości nie może być jedno wyizolowane pytanie o podniesienie wieku emerytalnego, w którym nie pokazuje się kosztów zaniechania. Co nie znaczy, że opinii publicznej nie należy przekonywać, otwarcie mówić o tym co i tak nieuniknione. Przyszłość jest czymś nieuchronnym, ale można się na nią lepiej lub gorzej przygotować. Jak mówią Amerykanie, nie pozwólmy, żeby zastała nas z opuszczonymi spodniami.

