Takiego uzależnienia i wstydu jeszcze po 1989 roku nie mieliśmy. Jeszcze kilka lat temu Polska była wśród kilku państw rozstrzygających o kierunkach rozwoju polityki UE. Teraz Premier Mateusz Morawiecki pojechał do Budapesztu, żeby błagać o pomoc premiera Orbana, sojusznika Kremla, uzależnionego od Moskwy finansowo (kredyt 10 mld euro). Dalsze losy Polski w UE i dalsze losy funduszy europejskich dla Polski zależą zatem od widzimisię człowieka, który zwykł bezlitośnie i bez cienia lojalności monetyzować wszystkie swoje decyzje i wiązać się z tym, kto mu aktualnie daje więcej. Czego Orban zażądał za zamkniętymi drzwiami od Morawieckiego w zamian za uratowanie go na posiedzeniu Rady Europejskiej? I czy żądał w swoim imieniu, czy też był pośrednikiem Kremla, z którym pracuje blisko i jawnie? Tego się nie dowiemy. Ale wiemy na pewno, że Morawiecki prosząc Orbana o weto w czasie głosowania zawiózł mu na tacy rolę decydenta, w którego ręku spoczywa wydanie wyroku: na rząd w Warszawie, albo na Komisję Europejską. Pewnie też nigdy się nie dowiemy, czy węgierski premier od początku zakładał złapanie Polaków w taką pułapkę i sterowanie sytuacją tak, aby na końcu to on, Orban, awansował na jedynowładcę losu Polski i pośrednio Unii, czy też zwykł on dobiegać do sytuacji na bieżąco i po prostu brać to, co jest do wzięcia w danej chwili. W każdym razie to chyba szczyt kariery Orbana.
Aaaaaa…poparcie sprzedam
Udzielenie werbalnego poparcia polskiemu rządowi nie oznacza jeszcze udzielenia poparcia w trakcie obrad Rady Europejskiej. Orban już nie raz składał obietnice patrząc prosto w oczy, a kiedy przychodziło do ich wypełnienia, to robił dokładnie odwrotnie, bo w międzyczasie następnemu w kolejce obiecał coś przeciwnego. Tak było w momencie pierwszej próby sojuszu Orbana z Kaczyńskim: 6 stycznia 2016 roku panowie obiecali sobie wzajemne poparcie w sprawach Unii, co dało Kaczyńskiemu poczucie braku ryzyka zaistnienia konsekwencji ze strony zagranicy i w efekcie większą śmiałość w łamaniu konstytucji w Polsce. Następnie swój związek potwierdzili 6 września tego samego roku w Krynicy, kiedy to Kaczyński reklamując swój cwaniacki chwyt publicznie oświadczył, stojąc u boku Orbana: „możemy konie kraść, mamy taką stajnię z napisem Unia Europejska.” Jednak już kilka miesięcy później nadarzył się pierwszy test w postaci głosowania nad kandydaturą Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej i od razu Orban porozumiał się z Brukselą wystawiając do wiatru Kaczyńskiego. Prezes PiS myślał, że stworzył genialny układ, dzięki któremu będzie mógł w nieskończoność oszukiwać Brukselę i jeszcze jej pokazywać gest Kozakiewicza, a sam został szybko wykiwany przez swojego kompana. Widać z tego, że wartość Orbana jako sojusznika jest niewielka, a propagandowe zapewnienia o wielowiekowym sojuszu polsko – węgierskim, płynące strumieniami z pisowskich tygodników, w najlepszym razie można uznać za robienie dobrej miny do złej gry. W gorszym – za przejaw braku rozsądku i zaczadzenie własną propagandą.
Jeżeli ktoś w PiS wierzy, że teraz Orban nie składa oferty w Brukseli, albo przynajmniej nie czeka na ofertę stamtąd, to świadczyłoby to o daleko posuniętym idealizmie. Dla Komisji Europejskiej Orban jest w tej chwili tak samo ważny jak dla rządu PiS. Głosowania na posiedzeniu Rady Europejskiej nie chce przegrać nie tylko Kaczyński. Również przewodniczący Jean Claude Juncker, za którym stoi prezydent Francji Emmanuel Macron, nie może sobie pozwolić na demonstracyjny blamaż i pokaz bezsilności. Jedną z głównych zapowiedzi Macrona, sformułowaną w żywiołowy sposób jeszcze w czasie kampanii wyborczej, pomiędzy pierwszą, a drugą turą wyborów, było nadanie Unii impetu i pozbawienie jej wizerunku wiecznego niedojdy. Unia od lat pozostaje bezbronna wobec wykorzystywana i oszukiwana z wielu stron, począwszy od Greków żyjących sobie za unijne pieniądze i wysyłających do Brukseli sfałszowane dane o gospodarce i budżecie państwa, przez brytyjskich „niepodległościowców” Nigela Farage’a opowiadających o rzekomych setkach milionów funtów, które co tydzień dokładają do Unii, a skończywszy na cwaniaczkach ze Wschodu biorących z Unii pieniądze i odmawiających choćby kiwnięcia palcem, kiedy pierwszy raz poproszono ich o wykonanie niewielkiego gestu w postaci przyjęcia garstki uchodźców. Pewnie podniosło irytację Macrona i wielu innych polityków europejskich bezczelne stwierdzenie Kaczyńskiego o okradaniu stajni – Kaczyński nie znający języków, ani zagranicy, nie pomyślał, że takie oświadczenia w XXI wieku jednak docierają do uszu obgadywanych tak samo błyskawicznie, jak do krajowych wyznawców jego geniuszu. Teraz będzie musiał ponosić konsekwencje swojej szczerości i samozadowolenia. Takie raniące i impertynenckie wypowiedzi często zostawiają w pamięci słuchacza ślad o wiele trwalszy niż dogłębne analizy.
Zastosowanie artykułu 7 wobec Polski stało się więc sprawą nie tyle samej Polski, co testem sprawności Unii, a może i testem sensu dalszego jej funkcjonowania w takim gronie i w takich ramach prawnych. Przed władzami Unii stoi wielki egzamin ze sprawności działania, który będzie się odbywał w światłach medialnych reflektorów. W mediach europejskich sytuacja zaczyna być pokazywana niemal jako mała Zimna Wojna wewnątrz Unii, pomiędzy cywilizowanym Zachodem i dzikim Wschodem, a ostatnie zdjęcie premierów Morawieckiego i Orbana na pierwszej stronie Financial Times pokazuje, że media przeszły do pokazywania finału tego konfliktu jako swoistego ostatecznego starcia, które wszystko wyjaśni.
W samo południe
Europa ma w rękach potężny atut, którym może „przekonać” Victora Orbana. Zbiegiem okoliczności w tym samym czasie co kwestia art. 7 będą omawiane sprawy przyszłej perspektywy budżetowej, która ma obowiązywać przez siedem lat od roku 2021. I tu role się odwrócą: to nie Orban będzie szachował Brukselę i stojące za nią mocarstwa, tylko to on będzie szachowany. Trudno uwierzyć, że w niczyjej głowie nie postanie pomysł o powiązaniu tych dwóch spraw. Orban może dostać więcej, co będzie o tyle łatwe, że zachodnia część Europy będzie rozdawała pieniądze nie ze swojego garnuszka, lecz właśnie odebrane Polsce. Ale może tez dostać mniej. W zależności od tego jak będzie głosował. Ta transakcja z całą pewnością będzie omawiana i dopiero w dniu głosowania dowiemy się jakie będą jej ustalenia.
Jeżeli dojdzie do cichej umowy na podstawie której Orban znowu zdradzi Kaczyńskiego i dostanie za to miliardy euro, to Unia zostanie ocalona: pokaże swoją siłę i sprawność działania, a jej traktaty okażą się prawem z prawdziwego zdarzenia, a nie spisem pobożnych życzeń. Jednak odbędzie się to za cenę korupcji. Tak naprawdę takie rozwiązanie mogłoby być interpretowane jako pyrrusowe zwycięstwo, albo wręcz zwycięstwo pozorne, bo w istocie pokazujące, że Unia jest na etapie gnicia, kiedy jej dalsze istnienie będzie wynikiem już tylko sowitych łapówek, a nie chęci bycia razem, ani rozumienia i podzielania wspólnych idei.
Kaczyński z Orbanem zapomnieli, że Francji, Niemiec i innych bogatych państw Zachodu nikt nie zmusi do bycia w Unii. Francja, bo głównie o niej tu mowa, jest w Unii o tyle, o ile chce i być może nie zawsze będzie chciała przebywać w niej w towarzystwie małych graczy myślących tylko o tym jak ją okraść i jeszcze napluć jej na nogawkę. Ani tym bardziej finansować ich. Nieco bardziej ugodowe są Niemcy, których kanclerz Angela Merkel wykazuje się – nomen omen – anielską cierpliwością wobec kolejnych antyniemieckich wyprysków, którymi ustawicznie ropieje PiS. Na razie partia rządząca atakuje Niemcy głównie pod stołem, za pośrednictwem swoich mediów, a nie oficjalnie, jak gdyby w świadomości, że tu łatwo przegiąć strunę. Ale już żwawa niedawno, a dziś nieco zapomniana hucpa dotycząca reparacji wojennych była wywołana przez urzędującego wiceministra sprawiedliwości, co Niemcy odebrali z na tyle dużym wzburzeniem, że wydali oficjalną odpowiedź. Kanclerz Merkel tkwi w zawieszeniu pomiędzy zrozumieniem dziejowej konieczności trwałego i pokojowego urządzenia stosunków w Europie, a do tego niezbędna jest kamienna twarz i wyrozumiałość dla kolejnych nieodpowiedzialnych wybryków Kaczyńskiego, a zadaniem sobie oczywistego pytania „ile można tego wytrzymać, w dodatku wiedząc, że to podkopuje Unię Europejską?” Cierpliwość kanclerz Merkel może się wreszcie skończyć, szczególnie że socjaldemokratyczny kandydat na kanclerza Martin Schultz jest dużo bardziej wyrywny i domaga się od niej większej asertywności w odpowiedzi na impertynencje Warszawy.
Można sobie zatem wyobrazić również inną opcję postępowania Unii wobec Orbana, mianowicie w postaci tzw. męskiej rozmowy, w czasie której premier Węgier usłyszy od silniejszych partnerów, których dopiero co chciał wodzić za nos: „dobra, koniec zabawy. Albo głosujesz tak, jak cała reszta Unii, albo kończymy Unię w takiej postaci jak dotychczas: my zakładamy sobie swoją, mniejszą unię, a ty ze swoimi kolegami nadal robisz sobie co chcesz, ale zostajesz na podwórku i bez naszych pieniędzy.” Faktycznie taka koncepcja pojawia się na horyzoncie. Nowa, ściślejsza unia, złożona z kilku państw o podobnym poziomie rozwoju i tak samo rozumiejących demokrację, o dużo ściślejszych związkach (m.ni. o takich samych stawkach podatków, przepisach podatkowych i wreszcie o wspólnym budżecie) już od dawna zaprząta głowy tych polityków, którzy twierdzą, że Zachód Europy przesadził z okazywaniem solidarności europejskiej nieco mniej rozwiniętym nacjom z Europy Wschodniej, co w efekcie ujemnie wpływa na rozwój tegoż Zachodu, a Wschód ani tego nie docenia, ani nie podziela tych wartości, bo woli po prostu brać i już. Ani nie wykazuje zdrowego rozsądku, który w takiej sytuacji nakazywałby nie kąsać ręki, która daje jeść.
I taka koncepcja powoli staje się najbardziej realna. Mówi się o niej coraz głośniej. Jest najtańsza i najłatwiejsza w realizacji, oraz prosta do wytłumaczenia wyborcom znudzonym ciągłym finansowaniem odległych państw, znanych im tylko z telewizji i tylko z dziwacznych eksperymentów z demokracją. Dzięki uwolnieniu się od balastu w postaci Europy Wschodniej Zachód Europy osiągnie impuls rozwojowy. Zjednoczona Europa bez Wschodu będzie mniejsza, ale szybsza, bardziej zwarta i przez to skuteczna. Chodzi nie tylko o to, że w mniejszym gronie zawsze łatwiej się dogadać, ale też o oszczędność pracy i czasu poświęcanych dotychczas na ciągłe, nieznośne i upokarzające prośby kierowane do Polski i do Węgier o postępowanie zgodne z oczywistym interesem tych dwóch krajów. Kosztem nowego rozwiązania będzie przyznanie porażki europejskiego projektu realizowanego w dotychczasowym kształcie z mozołem przez wiele lat pod hasłem solidarności z Europą Wschodnią, ale jeśli właśnie ta Europa Wschodnia z niezrozumiałych przyczyn uważa Zachód za wroga i sama sabotuje ten program…
Orban z Kaczyńskim zapamiętale tańczą pewni, że kolejne ich pomysły pozwoliły im wykiwać zachodnioeuropejskich polityków i zdają się mieć sporo satysfakcji z tego, że pokazali im figę. Nie widzą tego, że w wyniku ich działań za chwilę stajnia, którą chcą okradać może się rozpaść, a wtedy Polska i Węgry zostaną same. Co najwyżej w towarzystwie okolicznych państw i państewek o równie długiej tradycji marnowania szans i robienia problemów sobie i innym. Pozbawieni pieniędzy z Zachodu, jego ochrony politycznej i bezpośredniego kontaktu z jego dorobkiem cywilizacyjnym tylko krótką chwilę pobędziemy sami. Za miedzą już czeka niedźwiedź, który zainteresuje się nami wszystkimi razem i każdym z osobna na swój specyficzny sposób okazując nam swą tradycyjną już pomoc.
I tu pozostaje nam tylko wierzyć, że Victora Orbana – nowego władcy naszych polskich losów – sławetny talent do liczenia co mu się bardziej opłaca w momencie decydowania o naszym losie przywiedzie go do zdroworozsądkowego wniosku, że Unia Europejska i jej wartości są po prostu bardziej opłacalne dla obu naszych krajów, ich rozwoju i bezpieczeństwa.
Marcin Wojciechowski – członek redakcji „Liberte!”, absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych, amerykanistyki i latynoamerykanistyki na UW.
Foto: Flickr.com/european_parliament (CC BY-NC-ND 2.0)