-
Kontynent – safari – dni pierwsze
Balony lądują po wschodzie słońca. Wernerowska przygoda okraszona na końcu szampanem. Czuję ciepło emocji przywołując obraz kładącego się brzucha wehikułu dopiero co zakotwiczonego. A więc Serengeti. Kiedy Masajowie kontynuowali swoją wędrówkę z Egiptu przez Etiopię zatrzymali się tutaj, w miejscu gdzie mogli wypasać swoje bydło. Serengeti znaczy niekończącą się równinę. Gdy Masai wspinał się na skalne wzniesienia, by zlokalizować swoje stado, widział głęboko wcięty horyzont wyścielony zieloną trawą.
Nocna zmiana na kempingu należała do hien. Od kolacji świeciły ślepiami w mroku, skowycząc po całkowitym wygaszeniu świateł. Poranek to kawa i opóźnimy wyjazd. Przy śniadaniu zjawia się stado Impali. Są stateczne, smukłe i niesamowite w tej swojej oczywistej obecności. Z Sabrinem rozmawiamy o czasie. Wczorajsza kolacja opóźnia się o 1,5 godziny, a dzisiejszy wyjazd już zaledwie o 30 minut. „Nasz czas ma wartość, bo wypełniamy go zadaniami i aktywnościami. Mamy sekwencje natężonych zdarzeń obliczonych na minuty. Gdy ktoś mówi Ci, że będzie za pięć minut, pytam go, gdzie dokładnie jest. On nie zrozumie mojego rozczarowania, gdy dotrze po godzinie. Dla niego nic się nie zmienia zarówno w ciągu godziny, jak i doby. Czemu ty miałabyś się tym przejmować, że spóźnił się godzinę. Te jednostki czasu są jednakowo bezużyteczne”. Sabrin mieszka w Kamerunie i cieszy się, jeśli w restauracji zrealizują zamówienie w ciągu dwóch godzin.
Na drzewie przy pierwszej prostej Leopard zaległ na gałęzi. Robię zdjęcie przez lornetkę. Gepardzica z dzieckiem w przydrożnej trawie przechadzała się na smukłych nogach. Gepardzica – z bratem na klatce schodowej oglądaliśmy ją na naklejkach z gum do życia. „Gepardzica to najszybsze zwierzę. Przegoni wszystko na świecie” – tak starszy brat tłumaczył mi niesamowitość natury. Dziś patrzę na jej twarz nakrapianą ciemnymi „plamami łez”. Idi mówi, że to cudowny poranek. Unosi głowę ponad otworzonym dachem. Zamyśla się po czym wskazuję „Pumbe”. Pumba to ona i ma małe. Jest 8.15.
-
Safari – dzień wtóry
Cisza jest pierwszą odpowiedzialną reakcją w chwili zagrożenia, które może wytworzyć się w interakcji ze słoniem. Tak, czasem zastygliśmy w aucie, gdy i słoń zastygał w pół ruchu. Kiedy Masai opowiadał o ucieczce przed słoniem, mówi o tym, jak o największym nieszczęściu w swoim życiu. „Słoń cię czuje i znajdzie cię. Kiedy uciekasz, zrzuć ubranie. Zatrzyma się przy nim. Bawół jest jeszcze gorszy. Możesz schować się na drzewie. Wówczas on zmoczonym moczem ogonem będzie podrzucał do góry. A to piecze, boli, gdy taki mocz dosięgnie twojej skóry. Jeśli ktoś cię nie uratuje, to masz szczęście”. Szczęście w Suahili to furaha. Szczęście to zobaczyć słonia w jego naturalnym środowisku. Siedzieliśmy wtedy w Africanie – lokalnym barze na Zanzibarze. Teraz liczę dni i sprawdzam, czy uda mi się dotrzeć do jego wioski. To tylko pięć godzin od Aruszy. Lokalnym transportem może nawet osiem. Cały dzień ubitej drogi, jeśli nie skąpie jej deszcz.
Teraz pada. Z Sabrinem dopijamy ostatnie łyki Serengeti. Teraz już leje i grzmi. Chciałam napisać o Impali i Bubulcusie. O cichym stąpaniu słoni. O hipopotamach w nocy. Zrobię to jeszcze. Teraz chcę pobić pod równikiem, zapaść się na ulubionej werandzie.
-
Targ
Zza szczelnie zamkniętych drzwi samochodu obserwowałam je. Wbiegły po trzech schodkach pod wąskie zadaszenie, wyciągnęły masajskie nakrycie, które trzymały na wyciągnięcie ręki od siebie. W ten sposób bawełniana kurtyna odsłaniała je od siarczystego deszczu. Potem dołączyły do nich sprzedawczynie bananów i kukurydzy. Niektórzy schowali się do tuk-tuków. Na wiaderku usiadła kobieta – cała w kolorach od głowy po kostki. Dziewczęta co chwilę wykręcały chustę i na nowo trzymały ją przed sobą pozwalając, by deszcz pryskał niczym srebrne kropelki. Potem już tylko nasączał do reszty tkaninę, ale wciąż oszczędzał ich sukienki. Śmiały się bardzo. Tylko ta kobieta z wiaderka zapatrzyła się w przestrzeń.
Sobotni targ w Makuyuni to licytacje i przetargi. Kury noszone w dłoniach za jedną nóżkę i zakupuje kozy ciągnięte są za ucho. Ziemia rozmiękła już doszczętnie. Tam, gdzie Masajowie zaganiają krowy, zrobiło się ślisko i błotniście. Błękitny nieboskłon pojawił się na Mount Meru, ale tu jeszcze siąpiło. Schowałam się z innymi pod plandeką. Dziewczynka szyła na maszynie. Podnosiła głowę, ale nie wiem, czy na mnie patrzyła. Oczy miała rozbiegane. Okuliści w Tanzanii to dopiero przyszłość. Tu nie nosi się okularów. „Welcome in Tanzania” – powiedział mężczyzna. Wskazała na zawinięty tobół i powiedział, że sprzeda mi spodnie, jeśli tylko przestanie padać. Mała wciąż szyła jakieś skrawki, wstążki. Wyglądało jakby bawiła się w szwaczkę, tak jak dzieci potrafią się bawić w dom i mamę. Tylko że to był jej warsztat pracy. Pozwala mi zrobić zdjęcie. „Ja Ci coś dam, a co Ty mi dasz?” – pyta w rezultacie. Dałam jej pieniądze.
Uśmiechnęła się i szyła dalej. Pod liliowym parasolem stała kobieta w dżinsowej kurtce, w spódnicy w kratę i z liliowym nakryciem głowy. Uwagę przyciągnęła schludnym i gustownym strojem. Bardzo oryginalna. Przestało padać i sprzedała japonki oraz trzewiki. „Money” mówi, kiedy widzi, że chce jej zrobić zdjęcie. Gdy zapłaciłam, rozpromieniała, uścisnęła mi rękę i w momencie zmieniła się w modelkę. Rozłożyła parasol, wyjęła ścierkę, zaczęła energicznie czyścić wystawione buty i pozować dla mnie wprost do aparatu. Śmiała się, a wraz z nią jej koleżanki. Gdy powiedziałam, że skoczyłam i dziękuje, raz jeszcze ustawiła się do zdjęcia i to było jej najlepsze ujęcie. Targ w Makuyuni na zdjęciach – sobota, 16.01.2021.
- Droga – w stronę wyspy
Droga to rezygnacja z oczekiwań. Totalne poddanie się nie przewidywanym konsekwencjom oddalenia od tego co znane. W busie na każdym przystanku powietrze się gotuje. Liczę krople potu spływające mi po szyi. Tylko poruszenia powietrza ratują sytuację. (Poruszenia powietrza jako dobro najwyższe). Musimy ruszyć, żeby móc oddychać. Policja jednak negocjuje z chłopcem od opłat. To już trzecia kontrola. Funkcjonariusz sprawdza, czy bus nie jest przeładowany. Ludzie kucają, gdy zostajemy zatrzymani. Trudno kuca się na jednej nodze. Ci, którzy siedzą na kanistrach i wiadrach liczeni są jako miejsca wkalkulowane w te siedzące właśnie. Jak rozliczają się za te nadliczbowe – nie wiem. Minęło zaledwie 5 minut, a czuję się gotowa omdleć, żeby tylko jakoś ten war przetrwać w nieświadomości. Chłopiec żegna się z Policją. Ruszamy. Nie, nie piszę o lotach i lotniskach. Tu wszystko jest zgodne z procedurą. Tylko karty pokładowe do Aruszy stewardesa wypisuje odręczne. Myli się.
Daje karty wypisane do Dar Es Alam. Poprawia wypisując nowe. Jazda Toyotą przez sawannę to już luksus. Bez względu na stan pojazdu, cenię go za to, że jedzie po tej ubitej drodze. Tylko raz w Ngorongoro trzeba wysiąść w drodze na kalderę. W mieście włączamy muzykę i staje się jakby rozrywkowo. Być w drodze to konstruować się na nowo. To poznawanie siebie w sytuacji nie do przewidzenia. Ważne, żeby się samemu na sobie nie zawieść w sytuacji zaskoczenia.
-
Wyspa
„Kurczaki jak dzieci na wyspie, chowają się same”.
Nie wsiadłam do samolotu. Zostałam. Stan gorączki i niepewna diagnoza – zapalenie gardła? Może coś więcej. Trudno choruje się będąc w gościach. Na plaży grzeję ciało w dreszczach. Przed zachodem słońca aktywność dzieciaków się wzmaga. Przestawiają łódki i podtapiają się nawzajem. Straciłam warstwy ochronne. Wszystko mnie dotyka. W temperaturze 36,5 czuję bardziej.
O kurczaki zapytano M, czy są jego. Odpowiedział, że kurczaki, jak dzieci na wyspie, chowają się same. Kury nie są jego, tylko rozgościły się na jego posesji.
Dzieci w wiosce wydają się przynależeć tylko do siebie.
Kobiety w Hodżabie wychodzą na plażę w ostatniej godzinie przed zmrokiem. Nie wchodzą do wody. Spacerują godnie w tym rozwianym odzieniu. Jak kolorowe ptaki, jak szlachetne kamienie ubogacają przestrzeń, która o tej porze jaśnieje jak 27-karatowe złoto. Czasem towarzyszy im łańcuszek dzieci.
Kiedy idę ciemną nocą przez wioskę, wątła rączka chwyta moją dłoń. Widzę tylko wielkie białe oczęta i czuje jak ta istota wdrapuje się na mnie. Za dziewczynką jest jeszcze młodszy chłopiec z nieodzowną oponą. Nocne duszki Zanzibaru. Czy nieściągane z rąk przez okres niemowlęcy dostają zapas miłości na całe życie potem? Co je umacnia w tej wczesnej samodzielności? Co sprawia, że tak szybko odbijają od brzegu?
-
Ocean
Stopę skaleczyłam w Polsce. Coś wbiłam w kuchni urażając strukturę skóry. Stopy w bezpośrednim kontakcie z ziemią doznają ulgi. Ulgi doznaje całe mojej jestestwo. W domu zostają mi tylko zimne płytki. Nawet krocząc w błocie cieszyłam się, że właśnie w tak nieskrępowany sposób w nim brodzę. Później dowiedziałam się, że są Tęgoryjce, które przez skórę i naczynia krwionośne zmierzają do światła oskrzelowego – zaczęłam omijać kałuże. Alex mówi, że już nauczył się pewnie stąpać piętą, że już chodzi po wioskach nie patrząc pod nogi. Wraz ze zgrubieniem skóry, zredukowała się wrażliwość na małe kamienie. Ja zatrzymuje się, kiedy widzę dzieci biegnące miedzy domami, przeskakują przez mur i lądują na gruzie. Nie ma momentu pauzy, jakby nie miało znaczenia, że właśnie naskoczyły na gruzowisko gołą podeszwą stopy. Ten najmniejszy brzdąc zgubił pieluchę. Spadł na dłonie i kolana. Płakał. Nie z bólu. Nie mógł nadążyć za resztą.
Na dhow płyniemy wzdłuż brzegu. Po szesnastej fale są za duże. Nie gwarantują bezpiecznego powrotu z eskapady w głąb oceanu. Brzeg ciągnie się po naszej prawej stronie. Ociosana z zewnątrz i wyżłobiona wewnątrz dłubanka jest naszym środkiem lokomocji. – Ja jestem kapitanem – przedstawia się i wyciera dłonie w dziurawy T-shirt. No więc kapitan Hindi siedzi za sterem. Wzdęty ekran trójkątnego żagla wypełnia blask zachodzącego słońca. Po raz pierwszy to Sabrin wciągnął mnie na łódkę: „Czy nie tego właśnie chciałaś, samodzielnie żeglować?” Akurat byłam na plaży, a oni akurat wypływali, akurat ktoś rozumiał coś w języku angielskim – dogadaliśmy się.
W warunkach braku jakiejkolwiek konieczności każde „teraz” jest bramą. Żaden strój, czy ekwipunek nie może już udoskonalić tego doświadczenia. Okazuje się, że rzeczywistość zredukowana do minimum, stawia świat otworem na możliwość jego eksplorowania.
Przyczepność uwagi chłopaków jest zupełnie inna niż moja: to, co wznieca ich czujność, a to co robią mimochodem, pokazuje jak w różnych światach wychowaliśmy się. Zasadniczo załogę stanowią dwie osoby. Jedna steruje, druga chodzi po wysięgach – balastuje łódź, naciąga liny, robiąc za omasztowanie stałe i ruchome.
Nie mam śmiałości przejąć żagla. Zamiast na kabestan linę naciąga się przez wysięgnik, a potem zaciąga na achtersztagu. Gwarantem kursu jest żelazny uchwyt dłoni. Larum wznieca dryfująca bejsbolówka. Gdaczący śmiech szarpie za nieznaną mi strunę poczucia humoru. Śmieją się, jakbyśmy okpiwali czyjąś stratę, chichocząc triumfalnie nad swoim zyskiem.
Obok takiej okazji nie można przepłynąć obojętnie – zawracamy. Boso i zwinnie (bo jak inaczej), przebiega z jednego pływaka na drugi – on, milczący załogant, który wciąż balansuje łódkę. Jej dynamiczny zwrot nie narusza jego równowagi i swady działania. Obawiam się, że to nigdy nie będzie moim udziałem, że nie podepnę się z takim szwankiem do mechanizmu zawiadującego tym żywiołem. Teraz brzeg jest po lewej stronie. Dłonią wyławia czapkę, wzrokiem ogarnia bezmiar widnokręgu i zdaje się, że dobrze rozumie zjawiska zachodzące w jego obszarze. On cieszy się z czapki, ja boleje nad ubóstwem swoich codziennych doświadczeń. Te płytki w kuchni przypominają mi o tym.
-
Katar i gorączka
– Jesteś tak chora jak ja?
Spojrzałam na nią i faktyczne jej twarz była zmęczona, oczy przygaszone. Uśmiech umiała wywołać w momencie, w zamian jednak przysiadła się.
Ocean tego dnia był wyjątkowy turkusowy. Była to pierwsza niedziela bez turystów na plaży. Może to wynik zmiany turnusu, może to spiekota słońca kazała im pozostać w cieniu.
Iren wyjaśniła, że wczoraj słabość zmogła ją zupełnie. Położyła się na dachu restauracji, którą prowadzi z Jumą i tam pod plecionką z liści palmy spała.
W momencie dreszczy brakuje mi najbardziej ciepłej kołdry z pierzem. Cienkie nakrycie w sytuacji wysokiej gorączki i ogólnego rozbicia zmusza mnie do szukania innych rozwiązań. Biorę ciepły prysznic, zanurzam się w oceanie. Do Iren przyszłam na napar z imbiru i limonki.
– Covid jest traktowany tutaj jak normalna choroba. – John, który odebrał mnie z lotniska, sam zaczął rozmowę na ten temat. – Ważne, żeby wzmacniać układ odpornościowy. Spaceruj na słońcu, pij koktajle z owoców. Dodawaj imbir, kurkumę i pieprz czarny na wzmocnienie ich działania. Gdybyś zachorowała, to nie leż. Znajdź sobie pozycje półsiedzącą i nawadniaj się.
Zanim odwiózł mnie do portu, w mieszkaniu przygotował mi taki mus na bazie mango i marakui.
Jameson z Page mówi, żebym robiła inhalacje. On robi je cztery razy w tygodniu. Ma przywieźć mi zioła, których dodaje. Nie zna ich nazwy – nie w języku angielskim.
Dolegliwości pojawiły się parę nocy temu, kiedy jeszcze byłam pod Kilimandżaro. W ciągu dnia nie dawały o sobie znaku.
Idi pyta mnie, której choroby boję się najbardziej. On raka, eboli, HIV.
R wyjaśniał mu, że rak nie jest śmiertelny. – Może w Europie – powiedział Idi.
– Średnia wieku w Tanzanii to 18 lat. Przewidywana długość życia to 60 lat. Nikt nie zamknął kraju z powodu eboli, cholery, malarii czy dengi, których przebieg może być cięższy niż w przypadku Covid 19.
Dla Idiego to drugie zlecenie od marca. Ostatnie 9 miesięcy żył za dolara dziennie, którego zarabiał dodatkowymi pracami. – W Arushy da się żyć tanio. Dar Es Salam jest za drogie. Jestem sam, nie mam rodziny, poradzę sobie.
Momo mówił, że wystarcza mu 50 dolarów na całość miesięcznych kosztów plus ma dostęp do oceanu – co złowi, to jego.
Z Iren kładę się na dachu. Zastanawiam się, czy ja powinnam być z ludźmi. Znowu opadłam, a ze mną wszystkie siły. A Iren? Co ona ma zrobić?
– Ja Dada (siostro), dopiero w maju mogę mieć wolne. Muszę pracować. Iren i Juma pracują 15 godzin na dobę. Nie wracają na noc do swoich domów. Czasem rodzina przyjedzie ich odwiedzić w pracy.
Zasypiamy w objęciach. Czuję, że gorączkuje, że się męczy. Głaszczę ją po skroni.
Po powrocie do Polski powtarzam test. Ponownie negatywny. W końcu robię test na przeciwciała, a po paru dniach jeszcze jeden. To nie był Sars. Może przeziębienie, może schorowana wyobraźnia.