Czerwona, uśmiechnięta ziemia. Siadałam na dachu samochodu i zatapiam się w przestrzeni krajobrazu. Jednolity i spójny, nadbudowany niebieskim nieboskłonem, sycił spokojem rozpiętym na całej linii horyzontu. Wówczas po raz pierwszy widziałam kontur Ziemi. Wówczas po raz pierwszy poczułam, że jestem immanentną częścią otaczającego mnie uniwersum.
Australia, kwiecień 2020 – pierwsza jesień w tamtego roku
Snucie planów na przyszłość dawało mi poczucie adaptacji, którego w życiu nie doświadczam często. Był to jednak okres przejściowy. Po wylądowaniu w Australii zamknięto granice. Wiedziałam, że trzeba mi poddać się wszelkim siłom działającym teraz na ogół i jednostkę oraz że wchodzimy w okres największej improwizacji.
Cel to odnaleźć siebie w tej nowej sytuacji i nie stracić godności pośród niepewnych okoliczności. Łagodna egzotyka otoczenia sprzyjała zgodzie na przetasowania zachodzące w świecie. Ogrom piękna konfigurował doświadczenia pozytywnie. Czuło się wyraźnie, że przyroda jest źródłem wytchnienia w niestabilnych warunkach życia.
Granice większości stanów były zamknięte. Lokalna społeczność wymykała się interakcjom. Mała miejscowość, na granicy stanu Victoria i New South Wales, swoim usytuowaniem zachęca do spacerów, wyczerpując tym samym możliwości zwiedzania Australii. Urocze na początku, oswajały mnie z powszechną obecnością kangurów, pelikanów i papug. Żyłam jak na pocztówce. Miewałam wrażenie, że weszłam w kadr programu National Geographic, a wyszłam tylko wywiesić pranie.
– „Who is the new chick in town? – w szkole uczeń zadaje to pytanie nauczycielowi matematyki. To z nim w zeszły piątek robiłam zakupy. Panowie na golfie kopali się po kostkach, a że pole golfowe to połowa tej zapadłej dziury, to kopali się często, kiedy przechodziłam na drugą stronę ulicy. Brak kawiarni i social distancing sprawiał, że całość relacji rozgrywa się w sferze gestów, opóźnionych odmachiwań, salutowań mijających kierowców, spoglądania znad przeciwsłonecznych okularów jakbyśmy grali w filmie „Top Gun”. Zazdrościłam malezyjskim imigrantom pracy na plantacjach pomarańczy i wspólnych posiłków na kampingach, gdzie mieszkali lokalni zbieracze owoców. Podglądałam Aborygenów kupujących convenience food w dziale mrożonek. Był to najtańszy dział w markecie – znamienne, że tam spotykałam ich najczęściej. A potem na brzegu, gdzie doczekiwali końca dnia, śledzą ruchy wody w rzece. Nieraz, ktoś zapytał, czy nie nudzę się tutaj. – „No cóż, otoczenie jest piękne, jeszcze chwile tym pooddycham”. Brak bodźców, spokój, zapach ziemi otwierającej pory przed deszczem, pył ziemi wirujący na wietrze i spływający z powietrza w ulewie, horyzont bez kresu i eukaliptusy nasączające nozdrza pod wieczór. Trywialna rzeczywistość, bez cienia ambicji, bez żadnej konieczności, bez czasu i odniesień, bez „trzeba” lub „muszę, przywraca spokój z czasów dzieciństwa. Była tak wyraźna, jak smak kanapki z dżemem.
Sytuacja utrzymywała się w atmosferze sweet&tears. Był limit mleka i makaronu na jednego kupującego, brak papieru toaletowego, za to wino w lokalnej winiarni selektywnie dobierano do preferencji. Moje preferencje to max 5 australijskich dolarów i mineralny smak ziemi.
Rzeka Murray ma 2508 km, a ja codziennie przepływałam te same dziesięć, żeby tylko zachować pozory stabilnej codzienności, namaścić czas rutyną. Życie bez stałych punktów odniesień znosiło mnie w nieznane rewiry mojej osobowości. Kupiłam kajak, rower, atlas zwierząt niebezpiecznych.
Po około 4 tygodniach po raz pierwszy widziałam emu. Prawdopodobnie krzyczałam, prawdopodobnie ze szczęścia, prawdopodobnie dla wzmocnienia doświadczeń. Biegły trochę ze mną, trochę ode mnie w popłochu, który także mnie dopadł. Wiał ciepły wiatr w ten wyjątkowo ciepły dzień. Cała przestrzeń była w kurzu. Widoczność była dostateczna, ale czułam się jak zamknięta w perle.
Jesienne zachody słońca wzmacniały kolor szary, żółty i pomarańczowy. Promienie kładące się o zmierzchu wpadały wprost w źrenice oka. Byki walczyły w oddali na horyzoncie. Wciąż je widzę w złotym kurzu i w furii na szerokim widnokręgu.
W podróże rowerem zapuszczałam się coraz dalej. Nie miało to jednak znaczenia czy jadę 3 godziny, 6 godzin, czy przez cały dzień. Krajobraz, chociaż urozmaicony karłowatym drzewostanem, farmerskim pejzażem, czerwonymi wzniesieniami, nie oferował zaskoczenia w ramach tego, co można przebyć w ciągu doby rowerem. Czasem liczyłam mijane rzędy drzew migdałowych. Raz doliczyłam do pięciuset i przestałam. Są tu farmy o powierzchni 60 tysięcy hektarów. Gospodarze spędzają bydło awionetkami. Drogi stanowe biegną przez prywatne ziemie. To są skale ponad moje doświadczenie, nie obejmuję ich nawet swoją wyobraźnią, podczas gdy to jest w zasadzie czyjeś podwórko.
A potem był 25 kwietnia, flaga Australii spuszczona do połowy. Defilada, przemowy, trąbka, czerwone maki i nawet rozmaryn. Anzac Day – „Lest we forget”.
W kraju, w którym można celebrować barbeque i steki, jako symbol narodowego dziedzictwa, w którym piosenka Waltzing Matilda jest jak dziecięca przyśpiewka, biesiadna nuta i hymn wychwalający wolność zarazem, w tym dniu czuję się tu deficyt z powodu braku własnej martyrologii. Wspomina się poświęcenie i oddanie żołnierzy, którzy dobrowolnie, w poczuciu moralnego obowiązku, ruszyli w Cieśninie Dardanele realizować krwawy w konsekwencji pomysł Churchilla. Wieńce, deklaracje, historie kuzynów i braci pradziadków (niebywała potrzeba rodzinnych afiliacji z wojną) o postrzale w głowę w Gallipoli. Kompleks wobec uciemiężonych narodów spoza oceanu. Transmisja na żywo oraz minuta ciszy – tak adaptuje się dzieje świata w Australii przy kawie lub porannym joggingu. Uroczystości mają miejsce o 5:30 rano.
Cisza, moment na pochylenie głowy, oddanie czci i znowu sięgamy po piwo z lodówki.
Starsza kobieta opowiadała o swoich losach. Jej historia to dzieje dobrostanu, jakiego nie doświadczył naród polski, na pewno nie w ciągu ostatniego wieku. – „A ty dziecino komunistycznej rzeczywistości, opowiedz jak to jest być dzieckiem drugiego świata?”
Wtedy zrozumiałam, jak daleko leży Australia od Europy.
Kolejny etap uświadomienia był bardziej krwawy w konsekwencji.
– To co, mała, wystrzelisz do niego?
Obejrzałam się parę razy dokoła. Spojrzałam na asfalt, na auto, na rower, kangura, kapiącą krew, na słońce, na niego – odpalił papierosa.
To tak wygląda teraz moje życie? – patrzyłam dalej tak, jak na narrator trzecioosobowy patrzeć może na dwoje przypadkowych ludzi.
Wyciągnął dłoń w moją stronę, a w niej pistolet. Palił papierosa w uzasadnionym poczuciu, że właśnie jest świadkiem czegoś nie tyle zgodnego z prawem, ale przede wszystkim powszedniego.
– Dobijesz tego kangura?
Akty humanitarne mogą wymagać szczególnej siły woli. Potrącone kangury zabija się. Im szybciej, tym mniej bolesny jest ich koniec. On jechał swoim truckiem, a ja wypatrzyłam w rowie kangura. Mogłam mazgaić się nad nim, on jednak zrobił całą robotę. Wystrzelił i odjechał.
Po sześciu tygodniach zapadło się coś we mnie. Zaskakiwała mnie odmienność reakcji i niezmapowane ścieżki myślowe. Zatęskniłam za tym, co znane i oswojone. Zawarłam znajomość z Pakistańczykiem, który podobnie tęsknił za entuzjazmem doraźnej codzienności. Pracował w azjatyckim sklepie. Opowiadał o domowym zakładzie krawieckim, o rodzinnym cieple, o radości z bycia, która towarzyszyła im na co dzień. „Jestem tu i żyję. Jestem wolny i bardzo samotny. Zasiłki i na czas wypłacane zapomogi, to za mało by być szczęśliwym.” Jeździłam do niego we wtorki i czwartki. Rozpisywał przepisy na pakistańskie dania, a ja kupowałam u niego składniki.
Krzyż południa wyznaczał kierunek żeglarzom. W szerokościach geograficznych Europy nie jest widoczny, co jest rezultatem precesji osi Ziemi. Z Wysp Brytyjskich przestał być widoczny około 3000 r. p.n.e. Zastanawiałam się, jak długo może takie rozświetlone niebo sycić zdumieniem. A potem było już coraz zimnej i pająki jak koty wchodziły do hamaka szukając ciepła. Zamykałam je w szklankach, w miskach i w garnkach – adekwatnie do gabarytów i czekałam, aż ktoś odważniejszy posprząta je za mnie.
Gdy w końcu otworzono bar, okazało się, że nie mogę usiąść przy nim. Restrykcje i działania prewencyjne. Barman usiadł ze mną przy stoliku i opowiadał, że jeszcze nigdy nie był w Sydney, że nie tracę nic pozostając tutaj. Nad jego głową wisiał transparent „Where the fuck is Tooleybuck?”. Zapytał, czy chce koszulkę z tym napisem. Ja chciałam do Sydney, do Melbourne. Dostałam aktualizacje restrictions on non-essential. Utknęłam na dobre.
To był czas życia pośrodku niczego. Prostotę życia coraz częściej odbierałam jak deprywacje. „Nie żyjemy pośrodku niczego, tylko na granicy niczego.” – precyzyjnie określali swoje położenie z niepodważalną powagą. Oni – zadowoleni obywatele swojego kraju. Dostawali dodatki za życie w interiorze. Nepalczyk na tą okazje ściągnął całą rodzinę. Nauczyłam się robić pierożki Momo.
300 km od Alice Springs są drzewa, które w czasie suszy zrzucają konary, amputują je i w ten sposób żyją dziesiątki lat. To jest umiejętność rezygnacji z nadmiaru w odpowiednim momencie. Adaptacja do tego, co konieczne, pozwala przetrwać.
Może, może faktycznie mogłabym żyć jak oni? Uprawiać swoje poletko na niezagospodarowanej ziemi, żyć najlepszą wersją swojego życia? Australia, czerwona i taka uśmiechnięta, wciąż mam piasek między zębami.
Zdjęcia pochodzą z archiwum Kamili Watychowicz.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.