Wydawało się więc oto obywatelkom i obywatelom Polski jasne, że wspólnota europejska nie dopuści do tego, aby w którymkolwiek z jej członkowskich krajów w sposób skuteczny i trwały podważono zasady liberalnej demokracji, państwa prawa, podziału władzy i konstytucyjnej ochrony praw człowieka.
Liberalna i lewicowa część opinii publicznej w Polsce – a więc w dzisiejszych realiach obywatele odrzucający rządy PiS – zawsze byli zdecydowanymi euroentuzjastami. W latach 90. głęboko przekonani o potrzebie trudnej „polityki wyrzeczeń”, która bywała konieczna do szybkiego wypełnienia kryteriów akcesyjnych, później z wypiekami na twarzy kibicujący procesowi negocjacji i wznoszący toast po każdym kolejnym zamknięciu któregoś z trudnych rozdziałów, emocjonalnie zaangażowani w kampanię referendalną, świętujący rocznice akcesji radosnymi imprezami odziani w niebieskie koszulki, czapeczki i kapelusze, organizujący nieustannie quizy wiedzy o Europie, zatroskani klęską projektu Konstytucji UE, kryzysem zadłużeniowym w strefie euro i niemocą kontynuowania procesu pogłębiania integracji oraz reformowania instytucji Unii, żyjący wartościami podstawowymi UE, wspólnotą cywilizacyjną Zachodu, ufający, iż Unia odegra rolę decydującego o toku zdarzeń korektywu, gdy nad Polską rozciągnęło się mroczne widmo autorytaryzmu i arbitralnych rządów z pominięciem procedur, ograniczników dla omnipotencji władzy, norm praw obywatelskich i zwyczajnej przyzwoitości.
1.
Wydawało się więc oto obywatelkom i obywatelom Polski jasne, że wspólnota europejska nie dopuści do tego, aby w którymkolwiek z jej członkowskich krajów w sposób skuteczny i trwały podważono zasady liberalnej demokracji, państwa prawa, podziału władzy i konstytucyjnej ochrony praw człowieka. Byliśmy relatywnie spokojni – Marcin Meller sugerował wrzucić na luz i chlapnąć kieliszek winka – gdy PiS przejmował władzę, choć retoryka tej partii od wielu lat budziła niepokój i niosła w sobie zwiastun działań lat 2015-21. PiS nas nie miał prawa zaskoczyć! Nie był w 2015 r. tak naprawdę wilkiem skrzętnie i udanie zakamuflowanym w owczej skórze. Był raczej wilkiem jawnym, a tylko starającym się uśmiechać i wyglądać chwilowo niegroźnie (tudzież komunikował: „dam wam po kilka stówek, jeśli zawiesicie swoje obawy wobec mnie, jako wilka, i wpuścicie do zagrody”). Wszystkiego tego, co nastąpiło po wygranych przez PiS wyborach, można było się jednak spodziewać – ja się spodziewałem (mam na to dowody w postaci tekstów z lat 2014-15 publikowanych wówczas przez „Liberté!”, przykładem jest artykuł z XIX. numeru pisma, z początku 2015 r.: https://liberte.pl/moralnosc-wiekszosc-spistoszenie/), a i spodziewam się dalszej eskalacji w postaci wyrzucania z pracy w wielu miejscach ludzi otwarcie przeciwnych rządowi, a także w postaci pojawienia się w Polsce więźniów politycznych – w końcu Roman Giertych ledwo wywinął się sytuacji, w której zostałby pierwszym z nich pod reżimem PiS.
Nie chodzi więc o to, że mieliśmy złudzenia, że PiS nie spróbuje zaprowadzić w Polsce co najmniej pół-autorytaryzmu. Mieliśmy raczej ufność, że próby te – po krótkim okresie politycznego zawirowania – spełzną na niczym i PiS-owi pół-autorytaryzmu się wprowadzić nie uda. Zaś jednym z najważniejszych czynników naszej ufności było członkostwo w Unii Europejskiej i konsekwencje z tego wynikające w postaci dobrowolnie przez Polki i Polaków przyjętych na kraj ram prawa międzynarodowego i uprawnień instytucji sądowych UE do kształtowania porządku prawnego w Polsce na drodze wyroków.
2.
Nie było więc może złudzeń co do PiS, ale były co do UE. Ich przykładem są moje własne słowa z niedawnego tekstu o nowej rundzie napięć pomiędzy Polską i Węgrami a Unią w związku z domykaniem negocjacji budżetowych. Pisałem wtedy, iż:
Soft power od ponad pół wieku było oczkiem w głowie Europejczyków. Gdy upadły imperia, usamodzielniły się kolonie, a siły militarne zaczęły grać trzecie, a potem czwarte skrzypce, to właśnie atrakcyjność wizerunkowa europejskiej gospodarki, kultury i filozoficznego podłoża dla rozwoju społeczeństwa i jego obyczajowości, stały się znakiem szczególnym i najsilniej pożądanym przez spory kawałek reszty świata zjawiskiem „made in Europe”. Najbardziej liberalny kontynent na świecie, „Mekka” ludzkiej wolności, poszanowania dla godności, indywidualizmu, ochrony mniejszości; współistnienie kultur i narodów, stabilność polityczna oparta o filary demokracji liberalnej, systemu socjalnego oraz podziału władz i państwa prawa. Taka miała być Europa i taką chce pozostać. Z tego jest dumna, to chce pogłębiać. W końcu to chce „sprzedawać” światu. Tylko jak to robić w sposób wiarygodny, jeśli w Unii są dwa państwa otwarcie odrzucające całą tą filozofię? Co więcej, uznające jej przyjęcie za formę przymusu, ucisku, zniewolenia i wydrążenia z suwerenności? Jak w takich okolicznościach świecić przykładem i działać na rzecz poszerzania demokracji liberalnej w bliższym i dalszym sąsiedztwie Unii?
Unia Europejska zatraciłaby swojego ducha, a wraz z nim własny raison d’être, gdyby – na dłuższą metę – pozwoliła, ba, pogodziła się z faktem, że mogą do niej należeć także państwa autorytarne. Państwa, w których władza ustawodawcza ręcznie i arbitralnie steruje pozostałymi instytucjami i sposobem stosowania prawa w konkretnych przypadkach. Państwa, w których publiczne media nie spełniają żadnych standardów bezstronności, sędziowie i sądy orzekają nielegalne, a ich wyroki są nieważne. Państwa, w których manipulacje prawem wyborczym pozbawiają opozycję jakichkolwiek szans na wygraną, a demokrację zamieniają w formalność i pozór. Wreszcie państwa, w których mniejszości etniczne i seksualne są w otwarty sposób dyskryminowane przez aparat państwa”.
3.
Tolerowanie przynależności takich państw do Unii wydawało się nie do pomyślenia. Ale… minęło już ponad 5 lat od momentu pierwszego drastycznego naruszenia państwa prawnego i wygenerowania wątpliwości co do istnienia w Polsce niezależnego, wydającego ważne wyroki i prawidłowo obsadzanego sądownictwa – był to moment zablokowania objęcia przez trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego urzędu i powołania w ich miejsce trójki nielegalnych uzurpatorów. W kolejnych miesiącach i latach sytuacja się pogarszała, aż powstała rzeczywistość faktycznej dwoistości w polskim systemie prawnym.
Unia reagowała. Wszczynała różne procedury, pisała pisma z wnioskami o wyjaśnienie, PiS odsyłał jej absurdalne z prawnego punktu widzenia wyjaśnienia, więc Unia wysyłała drugie pisma z wnioskami o wyjaśnienie tego samego. W Parlamencie Europejskim toczyły się debaty, w których obu stronom – politykom PiS i ich (skrajnie prawicowym i/lub finansowanym z Kremla) sojusznikom z jednej, a zachodnim politykom liberalno-demokratycznym z drugiej strony – dawały wyśmienite okazje do wzniosłych filipik, ale naturalnie nie miały żadnych skutków realnych. W końcu doszło do wszczęcia procedury (z art. 7), o której dowiedzieliśmy się, że jest „bezprecedensowa” i stanowi wielki wstyd dla kraju (ale nie dla rządu, który się swoich działań nie wstydzi, tudzież jest zwyczajnie bezwstydny, a dla polskich opozycyjnych obywateli, którzy wstydzili się, choć niewinni, za tamtych). Owszem, pojawiły się wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE, jeden z nich powstrzymał pomysł na skrócenie kadencji pierwszej prezes Sądu Najwyższego (co tylko spowolniło pisowską pacyfikację tej instytucji), ale już kolejne rozstrzygnięcia związane z nielegalną działalnością tzw. Krajowej Rady Sądownictwa lub prześladowaniami niezależnych sędziów przez władzę przy użyciu siepaczy żartobliwie zwanych „rzecznikami dyscyplinarnymi”, zostały przez polski rząd w zasadzie zwyczajnie zignorowane. Tzw. KRS działa, a objęci „postępowaniami dyscyplinarnymi” sędziowie tracą immunitety, są odsuwani od orzekania i grozi im usuwanie z zawodu. To wstęp do czystki.
4.
Ostatnie lata uzmysłowiły nam więc, że Unia trochę może, ale niewiele w sensie skutecznego powstrzymywania autokratów i ochrony wolności rządzonych przez nich obywateli UE. Podkreślić jednak trzeba, że najbardziej bolesne z dostępnych sankcji (zawieszenie prawa głosu w Radzie Europejskiej, dotkliwe wyroki w postaci rosnących kar finansowych, skuteczne powiązanie wypłaty funduszy unijnych z weryfikacją praworządności, omijanie w wypłacaniu funduszy unijnych rządu i zasilanie bezpośrednio kont końcowych beneficjentów, np. samorządów) padały w retoryce unijnych polityków tylko jako czcze groźby. Albo przepisy unijnego prawa blokują realne ich zastosowanie, albo Unia powstrzymuje się przed tym, gdyż dokonała takiego politycznego wyboru w zakresie obranej przez nią strategii postępowania z Polską i Węgrami.
Proszę, aby nikt następnych kilku zdań nie odebrał w kategoriach porównywania reżimów Kaczyńskiego i Orbana do Hitlera – to nonsens, którego nie praktykuję. Jednak, co jestem skłonny zrobić, to dostrzec w postawie zwłaszcza Komisji Europejskiej, od czasu objęcia jej kierownictwa przez Ursulę von der Leyen, znamion polityki appeasementu wobec Warszawy i Budapesztu. Unia liczyła na to, że jej groźby spowodują wycofanie się obu podupadających demokracji z najbardziej jaskrawo niezgodnych z prawem europejskim działań i planów. Tak przez wiele lat wszak reagował na jej pohukiwania Orban. Gdy dostrzegła, że to już nie działa, stanęła przed wyborem: iść z Polską i Węgrami na zderzenie, które może zakończyć się w średniej perspektywie nawet usunięciem tych dwóch krajów poprzez powołanie czegoś o roboczej nazwie „Nowa Unia Europejska”, ale co byłoby jednak kolosalnym kryzysem projektu europejskiego i ryzykiem, że po drodze odpadnie znacznie więcej państw; albo zastosować appeasement. Ze świadomością, że drugi wybór oznacza „kupienie” spokoju dla bezpiecznych obywateli państw reszty Unii (którym ewentualnie dyskretnie się powie, żeby w Polsce i na Węgrzech lepiej nie inwestowali i się tam nie przeprowadzali), ale także oddanie obywateli obu problematycznych krajów na żer i pastwę ich naruszających praworządność reżimów. Dzięki temu Unia może trwać i udawać, że wszystko gra, nie patrzeć za często na te smutne krainy na wschodzie. Trudno. Coś za coś.
5.
Nie jest wobec tego wszystkiego specjalnym zaskoczeniem, że – jak pokazały w 2020 r. badania Radosława Markowskiego i Piotra Zagórskiego – w polskim społeczeństwie ujawniło się nowe zjawisko, tzw. nowy eurosceptycyzm, którego nośnikiem nie są grupy prawicowe, nacjonalistyczne, zorientowane plemiennie i bojące się ogólnie pojętego świata, a dotychczasowi klasyczni przedstawiciele lewicowego i liberalnego euroentuzjazmu. Poziom eurosceptycyzmu podniósł się znacząco wśród młodych do 35. roku życia, najlepiej wykształconych, mieszkańców wielkich miast. 51% dostrzegło „pobłażliwość i brak reakcji (!!!) UE na fakty łamania praworządności” w Polsce. 40% uznało „dogadywanie się” kierownictwa KE z rządem PiS za „policzek” dla różnych grup Polek i Polaków dyskryminowanych przez polski rząd niezgodnie z duchem europejskich wartości liberalnej demokracji. Za sprawą tego typu ocen, ogólna liczba eurosceptyków urosła do 17%.
Oczywiście „nowy eurosceptycyzm” od starego różni się niemal wszystkim, to postawy znajdujące się na dwóch ekstremach palety poglądów Polaków na temat UE. Trudno sobie wyobrazić, że „nowi eurosceptycy” dorzuciliby swoje głosy za Polexitem w ewentualnie sprokurowanym kiedyś w przyszłości przez PiS referendum. Trzeba wierzyć w zdrowy rozsądek tych ludzi, pomimo ich głębokiego rozczarowania, zmęczenia realiami politycznymi i wzbudzonego w nich cynizmu. Jest to jednak klarowna „żółta kartka” dla czołowych polityków unijnych, która winna im uświadomić ich odpowiedzialność za losy mieszkanek i mieszkańców Polski. Reprezentują oni nas tak samo, jak obywateli swoich bezpiecznych krajów, Holandii, Danii, Niemiec, Austrii i innych. Chowanie głowy w piasek nie rozwiąże żadnego z europejskich problemów, a aranżowanie się z ludźmi złymi będzie dla nich wstydem do końca politycznych karier.