Zajmując się od dziesięcioleci gospodarką globalną, nie mogę uwolnić się od przekonania o jakimś surrealizmie polskiej polityki. To dobrze, że nasz spadek tempa w kryzysie ściągnął nas w dół tylko do poziomu plus 1,5-2,0% wzrostu, a nie do 4-5% spadku, jak choćby u naszego zachodniego sąsiada. Ale z tego nie wynika, że problemy wielu krajów Zachodu – w jakiś cudowny sposób – nas ominą.
Tymczasem my zajmujemy się Wariatkowem, z jego pochodami przy świecach i Smoleńskiem, a w najlepszym razie rozprawiamy o OFE, jakby to był wyizolowany problem (a nie element przygotowań do trudnych czasów). A jeśli dochodzą już do nas ważkie informacje, to reagujemy na nie w sposób albo frywolny, albo wyrażając święte oburzenie.
Gdy dociera do nas raczej oczywisty fakt, iż o problemach wzmocnienia dyscypliny fiskalnej w strefie euro rozmawiać będą ci, którzy zaangażują w to przedsięwzięcie własne zasoby i ponosić będą konsekwencje podejmowanych kroków, oburzamy się, że powstaje „Europa dwóch prędkości”. Mieliśmy szansę dostosować się do pierwszej prędkości w latach 2004-07 i ta szansa przeszła nam koło nosa, gdy tymczasem Słowacy zdążyli i są już w środku.
Zamiast dąsać się, trzeba odpowiedzieć sobie na pytania o strategicznym znaczeniu. Po pierwsze, czy chcemy wejść do strefy, w której – jak i inni – będziemy mieć ograniczone pole do populistycznych manewrów fiskalnych. Osobiście jestem za; wyjdzie to naszej gospodarce (a więc i nam) tylko na zdrowie. Ale mamy też i drugą stronę medalu. Strefa euro (Francja i większość państw przeciążonych „socjalem”) chce harmonizacji podatków, co nam niewątpliwie pogorszyłoby warunki konkurowania. Po drugie więc, czy chcemy wejść do takiej strefy, czy też nie? Bilans kosztów i korzyści w tych i innych kwestiach wydaje się absolutnie konieczny.
Wreszcie, strategiczne pytania powinny odnosić się także do skrajnych scenariuszy. Jak mawiał słynny futurolog Herman Kahn, należy myśleć i o tym, co wydaje się nie do pomyślenia. Powiem, więc, otwartym tekstem. Nie można wykluczyć że rozwiązania przyjęte w kwestii strefy euro zakończą się, jak to już nieraz w UE bywało, zgniłym kompromisem, który zaklajstruje problemy na czas jakiś, aby potem wybuchnąć z nową siłą.
To kolejne pęknięcie może już być ostatnim i – gdyby miało się zdarzyć – mogą powstać swoiste d w i e strefy euro. Po pierwsze, grupa zdyscyplinowanych krajów (zapewne z Niemcami jako liderem), które będą chciały utrzymania silnej waluty i twardych reguł polityki ekonomicznej. I, po drugie, nieco amorficzna grupa krajów, też chcących jakiejś wspólnej waluty, lecz o bardziej „miękkich” regułach polityki ekonomicznej. Jeśli wierzyć przeciekom politycznym, byliśmy podobno o krok od takiego pęknięcia, w którym liderem tych „miękkich” miała być Francja. W końcu konflikt zaklajstrowano, ale nierozwiązane problemy z pewnością powrócą.
Zasadniczym pytaniem będzie wówczas to, z kim należy trzymać w imię długookresowych interesów ekonomicznych kraju. Autor niniejszego felietonu jest przekonany, że w interesie Polski i większości krajów „ósemki”, która weszła do UE w 2004r. leży integrowanie się ze zwolennikami twardych reguł polityki ekonomicznej. Nasza konkurencyjność w świecie (nie tylko w Europie) może tylko na tym zyskać. Tak więc, nie należy oburzać się, perorować o sprawach trzeciorzędnych (np. „nie wolno dopuścić do rozbicia polityki spójności”, itp.), lecz serio myśleć o prawdopodobnej, a także tej mniej prawdopodobnej, lecz możliwej przyszłości. Dobrze jest trzeźwo zdawać sobie sprawę z tego „w co się gra”…