Opowiadana przez Makowskiego historia „zrostu katolicko-polskiego” (jak powiedziałby Czesław Miłosz) pokazuje, że tego typu strategie opóźniające są łabędzim śpiewem hegemonii kościoła instytucjonalnego wraz z całym jego zmartwiałym instrumentarium – przekonaniem o własnej wyjątkowości, patriarchalnymi uroszczeniami, strukturami podporządkowania i kulturowymi idiosynkrazjami.
Nowa książka Jarosława Makowskiego – Kościół w czasach dobrej zmiany – nie mogła trafić na lepszy (bo najgorszy) czas: tytułowa instytucja nie tylko pozostaje w krzepkim uścisku z władzą, ale jest w przełomowym dla swoich dalszych losów momencie. Porównać go można do chwili, w której zaatakowane przez terrorystów Al-Ka’idy wieże Word Trade Center chwiały się trawione potężnymi pożarami – patrząc na nie, wiedzieliśmy, że katastrofa jest tylko kwestią czasu. Kościół instytucjonalny w Polsce jest dzisiaj taką waląca się konstrukcją, a jedyna – choć fundamentalna – różnica polega na tym, że nie upada na skutek ataku terrorystów, gejów, uchodźców, feministek czy przedstawicieli „ideologii gender”. Upada natomiast dlatego, że polscy hierarchowie w ostatnich dwudziestu latach nie tyle prześlepili przejęcie oświecenia przez rozmaite struktury dominujące (patriarchat, turbokapitalizm, nowe technologie), co postanowili – jako antidotum na nowoczesność – wesprzeć anachroniczne, realizowane przez populistyczny rząd Zjednoczonej Prawicy, próby nawrotu do organizacji świata znanej z wieku dziewiętnastego. Opowiadana przez Makowskiego historia „zrostu katolicko-polskiego” (jak powiedziałby Czesław Miłosz) pokazuje, że tego typu strategie opóźniające są łabędzim śpiewem hegemonii kościoła instytucjonalnego wraz z całym jego zmartwiałym instrumentarium – przekonaniem o własnej wyjątkowości, patriarchalnymi uroszczeniami, strukturami podporządkowania i kulturowymi idiosynkrazjami. Nade wszystko jednak z systemowymi strukturami zła, umożliwiającymi krzywdzenie najsłabszych – tych, którzy powinni być przedmiotem największej troski kościoła.
Książka Makowskiego nie jest przekrojową, diachroniczną analizą relacji państwo-kościół, choć autor od wielu lat przygląda się w swoich tekstach tym zależnościom. Kościół w czasach dobrej zmiany to raczej „publicystyka uczestnicząca” – próba uchwycenia in statu nascendi tego, co dzieje się w Polsce od roku 2015, w którym obie strony przestały zachowywać jakiekolwiek pozory i jasne stało się, że z myślami o postulowanym niegdyś przez Jerzego Turowicza „przyjaznym rozdziale tronu od ołtarza” trzeba się definitywnie pożegnać. O ile bowiem wszystkie rządy po 1989 roku próbowały – z mniejszym lub większym powodzeniem – tą zasadę realizować, o tyle rząd Prawa i Sprawiedliwości uskuteczniać zaczął (na niespotykaną dotąd skalę) politykę bezwzględnego wykorzystywania kościoła zarówno w doraźnych sporach ideologicznych, jak i kolejnych kampaniach wyborczych. Ośmieleni konserwatywną wizją światopoglądową i upojeni zwycięstwem „dobrej zmiany”, biskupi łatwo dali się zaprosić do gry na kontrolowanej całkowicie przez Jarosława Kaczyńskiego szachownicy. Nie najmniej ważny problem polegał jednak na tym, że zostali sprowadzeni do roli (czarnych) pionów.
Teologiczne reguły tej rozgrywki sformułował, wedle autora Wariacji tischnerowskich, arcybiskup Stanisław Gądecki perorujący na Jasnej Górze o tym, że kościół i państwo to „dwie instytucje zdane na siebie, i to zdane na podobieństwo ciała z duszą”. Kto jak kto, ale prezes PiS doskonale zdaje sobie sprawę, że spraw ducha lekceważyć nie wolno, dlatego rozpoczął regularne zabiegi pielęgnacyjne. Duszę wspierał jednak przede wszystkim środkami dogadzającymi raczej potrzebom ciała – rosnącymi wydatkami na Fundusz Kościelny oraz wielomilionowymi dotacjami dla ojca Rydzyka i całej ideowej infrastruktury pomocniczej, począwszy od konserwatywnych fundacji, przez dotacje na remonty świątyń, aż po wsparcie dla katolickich mediów.
Dalej poszło już łatwo, bo wszyscy wiemy, co (wedle słów klasyka) najlepiej kształtuje świadomość. Biskupi i księża – oczadziali dochodzącymi z co drugiego posiedzenia sejmu deklaracjami, że nie ma Polski bez kościoła, że rodzina jest najważniejsza, że będziemy zieloną wyspą odwiecznych katolickich wartości pośród zalatującego relatywizmem i poprawnością polityczną „oceanu zachodniego” – pogubili się kompletnie. Nowa książka Jarosława Makowskiego jest w pierwszej kolejności historią o politycznie karmionej pysze, która sprawiła, że kościół wyparł się swojego źródłowego przesłania ewangelicznego. Dobra Nowina zastąpiona została, jak aforystycznie zauważa publicysta, dobrą zmianą. I nie jest to drobna zamiana, lecz zupełnie zasadnicza, odsłaniająca absolutną bezradność polskiego kościoła instytucjonalnego wobec problemów późnej nowoczesności z jednej strony i obnażająca krótkowzroczną strategię działań hierarchów – z drugiej. Strategia ta – możemy nazwać ją strategią terminalną – zasadza się na próbie zawrócenia paradygmatu kulturowego do stanu przednowoczesnego i suflowania go wiernym jako opowieści o powrocie do tożsamości oraz oporze wobec (idących od strony zsekularyzowanej cywilizacji zachodniej) prób rozmycia tradycji i dostosowania depozytu chrześcijaństwa do wymogów współczesności. Zatrzaśnięcie chrześcijaństwa w takiej narracyjnej stop-klatce pozwoliłoby hierarchom bezpiecznie dotrwać do jedynego bodaj interesującego ich horyzontu – chwil, w których spoczną w kryptach „swoich” świątyń. Co dalej – nikogo już nie obchodzi.
Powodzenie temu przedsięwzięciu mają zapewnić przede wszystkim trzy strategie: antyracjonalizm, nacjonalizm i biopolityka. Żadna z nich nie jest w dziejach rodzimego kościoła nowa, ale – jak pokazuje Makowski – w IV RP doszło do ich radykalizacji i (by tak rzec) nader śmiałej realizacji, której motorem napędowym są rządy prawicowej koalicji.
Jeśli istnieją jeszcze tacy, którzy wierzyli, że – proponowany dwie dekady temu przez Jürgena Habermasa „oświecony zdrowy rozsądek” – stanie się kiedyś podstawową zasadą działania polskiego kościoła, to dzisiaj muszą się ze swoimi złudzeniami pożegnać. Prostujący ścieżki podążania nadwiślańskiego kościoła biskupi gnają dziś raczej tropem graniczącego z zabobonami antyracjonalizmu. W tym kontekście nie dziwi nie tylko niski poziom seminaryjnego kształcenia czy szczątkowość teologicznej debaty, ale też pospolite bzdury, wygadywane przez przedstawicieli duchowieństwa. To ostatnie zjawisko nasiliło się w pandemii – co rusz z opustoszałych świątyń dobiegały głosy perswadujące, że „w kościele jest bezpiecznie”, bo „Chrystus nie zaraża”, zaś globalny zasięg patogenu jest niczym innym, jak karą Bożą za „homoseksualizm i aborcję”. I pewnie można by pozostać tu na poziomie anegdoty, gdyby nie fakt, że to antyracjonalne ukąszenie sytuuje poczynania duchownych w archaicznym polu kulturowym, w którym porządny katolik powinien być ostrożny wobec wszelkich nowinek (nieoczywiste, delikatnie mówiąc, poparcie episkopatu dla szczepionek jest tu najlepszym przykładem) i zachowywać odpowiedni dystans wobec wszystkiego, co nie otrzymało imprimatur księdza proboszcza.
Stąd całkiem niedaleko już do ksenofobicznego nacjonalizmu, który ponownie stał się dla części duchownych jednym z pełnoprawnych wzorców katolicyzmu. Okazało się (który to już raz w polskiej historii), że „prawdziwi patrioci” to w gruncie rzeczy „prawdziwi katolicy” – depozytariusze wiary, ostoja tradycyjnych wartości i jaśniejący na firmamencie znak oporu wobec wszystkiego, co obce. Ufundowane na antyracjonalistycznym podglebiu narodowo-katolickie pododdziały „żołnierzy” i „rycerzy Chrystusa” mają nieustannie przypominać, że kościół jest przedmiotem szeroko zakrojonej operacji militarnej, której podstawowym celem jest skuteczne przeprowadzenie nad Wisłą manewru sekularyzacji. Ów zwrot nacjonalistyczny w polskim kościele często wiąże się także z przyzwoleniem na przemoc, sankcjonowaną już to ze względu na wspomnianą konieczność obrony tożsamości, już to z powodu nawracających tęsknot za przedustawnym nieledwie ładem, w którym komunię przyjmowało się na kolanach i do ust, a „na rękę to co najwyżej trzciną” można było (komu to przeszkadzało?) dostać. W swojej nowej książce Jarosław Makowski pokazuje, że tak wynaturzona wersja chrześcijaństwa jest świetnym pasem transmisyjnym, przekazującym nie tyle konserwatywną wizję świata, co – po prostu – rządowe komunikaty, wyprofilowane tak, by wygrywać kolejne wybory. Dlatego uchodźcy, osoby nieheteronormatywne czy o innym niż biały kolorze skóry mogą być przez jednego z najważniejszych polskich hierarchów nazwane czerwoną zarazą, a przez jednego z najważniejszych rodzimych polityków odhumanizowani do postaci „nie ludzi, lecz ideologii”.
Metaforyka batalistyczna powróciła jednak z całą siłą, kiedy okazało się, że populistyczny rząd zjednoczonej prawicy unieważnił (rękami Trybunału Julii Przyłębskiej) tak zwany kompromis aborcyjny. Poprzedziły to lata systemowej – opisywanej dokładnie przez katowickiego teologa – stygmatyzacji związków partnerskich, osób LGBT czy (wszystko w zależności od bieżących potrzeb politycznego dysponenta) migrantów. Prawdziwą wściekłość wzbudził jednak wspomniany wyrok, dzięki któremu władza skutecznie dobrała się do źródła pierwotnej akumulacji – kobiecego ciała. Żądając od kobiet heroizmu i nakazując im rodzenie mimo ciężkiej, letalnej wady płodu, rządząca koalicja osiągnęła symboliczne zwycięstwo nad narracją emancypacyjną, zakorzeniając ją na powrót w postromantycznej „kulturze przywiązania zbiorowej nieświadomości do bólu”, jak pisała Maria Janion w znakomitym liście na otwarcie Kongresu Kultury w 2016 roku. Nie trzeba dodawać, że szybko znaleźli się duchowni – chociażby przewodniczący Komisji Episkopatu Polski – którzy „z wielkim uznaniem” przyjęli decyzję trybunału.
Jednak najciemniejszą odmianą biopolitycznej przemocy są dla Jarosława Makowskiego przerażające przestępstwa pedofilii w kościele. Piszący o nich zanim to było modne, także w swojej nowej książce autor Kościoła w czasach dobrej zmiany konsekwentnie przekonuje, że trzeba je rozpatrywać również jako przejawy biowładzy ufundowane na feudalnej strukturze podporządkowania, w której słabsi są nie tylko drapieżnie wykorzystywani, ale też na całe dekady skutecznie uciszani ze względu na wyższą pozycję społeczną przestępców w sutannach. Tym większe znaczenie mają w tym kontekście działania niezależnych instytucji, które powinny uczynić wszystko, by wyjaśnić pedofilskie skandale, ukarać winnych i zadośćuczynić ofiarom. Tak jednak nie będzie, bo państwowa komisja powołana do wyjaśnienia nadużyć seksualnych w kościele jest – pisze Makowski – fasadowym tworem, który powstał pod presją opinii społecznej, a jego opieszałość i próby relatywizowania kościelnych skandali są raczej przykładem zamkniętego układu władzy i hierarchów. Dla ofiar miejsca w nim prawie nie ma.
Kolejne historie dokonywanych przez duchowych nadużyć seksualnych (czytamy o nich już niemal co tydzień) są, jak twierdzi Jarosław Makowski, ostatecznym dowodem na istnienie w kościele „struktur zła”, które zapewniają przestępcom bezkarność i potęgują cierpienia ofiar. Dlatego kościół musi poddać się zewnętrznym procedurom audytowym – widać wyraźnie, że sam oczyścić się nie zdoła. I także – lub wręcz przede wszystkim – dlatego nie można zostawić go w rękach biskupów. Bo katolicyzm, powiada autor Pobudka Kościele, jest zbyt cenny, by pozwolić sobie na taką dezynwolturę.
Tu dochodzimy do ważnej kwestii – Jarosław Makowski, choć od lat krytyczny wobec instytucjonalnego kościoła, podkreśla wyraźnie, że nie planuje z niego występować. To sprawia, że bolesne analizy publicysty zyskują na wiarygodności – pozbawione są bowiem podejrzenia o mściwy resentyment. Da się go dostrzec, na przykład, w tekstach niektórych byłych duchownych, którzy onegdaj machali kadzidłem, a dzisiaj w dłoni dzierżą publicystyczny łom, okładając nim po łbach wszystkich, ośmielających się zauważyć, że kościół katolicki nie jest wyłącznie przestrzenią demonicznego zła i systemowej opresji. Makowski nie boi się powiedzieć, że ciągle zna wielu przyzwoitych duchownych, katolicyzm to jego dom, a chrześcijaństwo nauczyło go określonego sposobu rozumienia świata. W czasach, gdy polaryzacja – jak czarna dziura – pochłania wszelkie subtelności myślenia, podobna deklaracja to całkiem niemało.
Lektura Kościoła w czasach dobrej zmiany każe jednak postawić pytanie o to, czy kościół katolicki w jego nadwiślańskiej odmianie anno domini 2021 może nauczyć jeszcze jakiegokolwiek sposobu pojmowania rzeczywistości. Czy wszystkie jego (opisywane w książce) problemy – znane od bardzo dawna, ale w czasach rządów dobrej zmiany objawiające się ze zdwojoną (bo wspartą przez cyniczną polityczność) siłą – nie osłabiły definitywnie tego inicjacyjno-hermeneutycznego potencjału? Otóż, Jarosław Makowski dowodzi, że jest jeszcze na to trochę nadziei – upatruje jej w „ogniu sekularyzacji”. Tylko ona, wypalając do cna kolonizacyjne i prozelickie zapędy instytucji, może sprawić, że katolicyzm odnajdzie utraconą zdolność do ponownego „unerwienia” (pożyczam to określenie od Jeana Luca-Nancy’ego) przestrzeni późnej nowoczesności. Książka Makowskiego jest zresztą także zapisem kolejnych przeoczeń polskiego episkopatu, który w ferworze usłużnych gestów wobec władzy i zdradzających syte zadowolenie pomrukiwań (podziękowania za „odważną obronę kościołów” czy, jak ostatnio, za przejęcie mediów regionalnych przez PKN Orlen) nie tylko nie rozpoznaje istotnych problemów ponowoczesności, ale nie jest w stanie wypracować adekwatnego wobec niej kulturowego wzorca katolicyzmu. Zamiast unieruchamiać go w skostniałych ramach antymodernizacyjnych i koncentrować się na ideologicznym spowolnieniu, mógłby, na przykład, pokazać chrześcijaństwo jako radykalną odpowiedź na przyspieszenie społeczne, o którym niemiecki socjolog Hartmut Rosa (w przetłumaczonej niedawno na język polski książce) pisze, że jest nową postacią totalitaryzmu. W tak zakrojonej perspektywie katolicyzm mógłby być nową formą uważności – na krzywdę bliźniego, wszelkie przejawy wykluczenia, nierówności społeczne, narodowy egoizm, brutalne eksploatowanie natury, praktyki nieokiełznanego konsumpcjonizmu. O tym jednak polscy biskupi mówią rzadziej, niż o wrogiej „ideologii, która za cel postawiła sobie przeprowadzenie rewolucji społecznej”, wtórując Jarosławowi Kaczyńskiemu wieszczącemu, że „są w naszym kraju tacy, którzy chcą się wedrzeć do naszych rodzin, naszych szkół, przedszkoli, do naszego życia. Którzy chcą odebrać nam naszą kulturę, wolność, nasze prawa. Którzy atakują nasze świętości, atakują Kościół”. Być może właśnie ten piejący unisono chór biskupów i rządzących sprawia, że coraz więcej osób w Polsce uważa, iż – parafrazując przedwojennego satyryka – ciągle jest w naszym kraju zbyt dużo święconej wody, a za mało szczepień.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.