Nadmiar władzy korumpuje każdego człowieka, któremu przyszło brzemię to dzierżyć. Wielu przeżartych zepsuciem jest już zanim po władzę sięgną i to zepsucie jest motorem ich żądzy władzy. Jednak wielu odnajduje w swoich rękach nadmierną ilość prerogatyw będąc człowiekiem szlachetnym, a cnoty swe traci uświadamiając sobie zakres władczych możliwości.
O czym zapomnieliśmy?
Gdy demokracja liberalna i konstytucyjne państwo prawa zostały w Polsce rozmontowane w latach 2015-21, „wyroki” sądów i trybunałów na zamówienie władzy stały się zwykłą codziennością, a kolejne przykłady pozbawiania sędziów, wydających wyroki władzy nie w smak, immunitetu i ścigania ich dyscyplinarnie poczęły budzić coraz mniejsze emocje, w zapomnienie popadło oczywiście słowo „trójpodział”. Do lamusa odesłana została stara teoria-przestroga Monteskiusza, iż każda władza niepodzielna i nieograniczona – obojętne przy tym, czy zdobyta wskutek głosowania mieszkańców kraju, wskutek zamachu stanu, przewrotu wojskowego, ulicznej rewolty, czy przyniesiona na obcych bagnetach – stanowi śmiertelne zagrożenie dla wolności i bezpieczeństwa ludzi, gdyż – co dodawał Acton – korumpuje ona absolutnie. Nadmiar władzy korumpuje każdego człowieka, któremu przyszło brzemię to dzierżyć. Wielu przeżartych zepsuciem jest już zanim po władzę sięgną i to zepsucie jest motorem ich żądzy władzy. Jednak wielu odnajduje w swoich rękach nadmierną ilość prerogatyw będąc człowiekiem szlachetnym, a cnoty swe traci uświadamiając sobie zakres władczych możliwości. Nie gra więc żadnej roli, jakiego typu partia jest u władzy. Gdy władza jej jest zbyt wielka, tragedia staje się nieunikniona, krzywdy zaprogramowane, a rozpad wspólnoty obywatelskiej pewny.
Moralistom zostawmy odpowiedź na pytanie, czy w Polsce obecnie rządzą i kasują ograniczające ich władzę instytucjonalne „bezpieczniki” ludzie już wcześniej zepsuci. Skupmy się na faktach. Fakty zaś są takie, że sądownictwo przestaje być w Polsce niezależne od egzekutywy. Gdyby wśród sędziów było więcej oportunistów, tchórzy i zwyczajnych ludzi (ludzie zwyczajni preferują mieć spokój w życiu), a mniej pryncypialistów i – pójdźmy na moment w patos – bohaterów, to już zastosowane środki wystarczyłyby do pełnego przejęcia przez rząd (i partię) kontroli nad sądami. To, że próba sił nadal tu i ówdzie trwa, wynika tylko z wyjścia na szeroką publiczną agorę świecących przykładem sędziów najwyższej próby, zdolnych zainspirować setki dalszych, także odważnych.
Ale, o czym zapomnieliśmy?
Dzisiaj wydaje się nam, że niezależność sądownictwa od innych władz stanowi istotę problemu wokół śmierci polskiego trójpodziału władzy. Że to jej stopniowy zanik jest głównym ogniwem zwycięstwa plebiscytowej demokracji nad demokracją liberalną przyobleczoną przez swoich wrogów w karykaturalny kostium „impossybilizmu”, logiki kartki wyborczej nad logiką gwarancji naszych praw i wolności. Jednak przecież zapomniane słowo nie brzmi „dwupodział”, a „trójpodział”! Zapominamy bowiem, że erozja modelu demokracji chroniącej wolność jednostki i politycznie słabszych mniejszości, nie zaczęła się wraz z atakiem na niezależność sądownictwa, jakkolwiek oczywiście jest to jej etap krytyczny i kluczowy. Zaczęła się wraz z zanikiem niezależności parlamentów (legislatywy) od rządu (egzekutywy), w polskich warunkach wraz z wykuciem się wzorca „silnego premiera”, równocześnie partyjnego przywódcy (wręcz „wodza”), który modelem zarządzania dyktatorskiego przesiąkał najpierw w swojej partii, rozstawiając innych działaczy po kątach, a nawet ich z partii i życia politycznego eliminując, niczym Cezar kierował kciuk ku górze lub w dół ustalając kształt list wyborczych, a następnie gładko z tą filozofią postępowania wchodził w role państwowe. Cenimy tych silnych liderów za sprawczość, za zdolność utrzymania porządku w szeregach. W tym samym czasie zbyt ślepi jesteśmy na szkody, jakie model ten wyrządził ustrojowi państwa, debacie publicznej i relacji władza-obywatel.
1.
Nie ma co nadmiernie idealizować czasów, gdy w niektórych krajach Europy funkcjonowały konstytucyjne już monarchie, ale niestosujące jeszcze zasady wyłaniania składu rządu/egzekutywy na podstawie większościowego układu sił w parlamencie/legislatywie. Tak naprawdę brak tzw. parlamentaryzacji ustroju był bowiem zasłoną dymną lub formułą przejściową dla monarchów, którzy zmuszeni oddać lwią część władzy z epoki „odpowiedzialności tylko przez Bogiem i Historią” (czyli przed nikim), wymusili utrzymanie prawa do dowolnego wskazywania szefa egzekutywy. Do 1830 r. większość w Izbie Gmin mogli mieć wigowie, ale król mógł woleć premiera-torysa i go sobie powoływał. W krajach skandynawskich było tak niemal do końca XIX w., a w Niemczech nawet do końca istnienia monarchii, czyli do 1918 r. W tamtych realiach ustrój taki miał głównie wady, ale istniała w nim modelowa rozdzielność pomiędzy egzekutywą i legislatywą. Uprawnienia parlamentu bywały skromne, ale wraz z upływem czasu i coraz szerszymi prawami wyborczymi rosły, aż do uzyskania daleko idących funkcji kontrolnych, przede wszystkim w zakresie finansowania państwa. Parlamentarni liderzy tamtego czasu, nie tylko ci z partii przeciwnych premierom, byli ludźmi niezależnymi i samodzielnie myślącymi, surowymi arbitrami wyposażonymi w demokratyczne mandaty, których nie miała egzekutywa. Niejeden gabinet podawał się do dymisji „zagłodzony” ustawami budżetowymi lub „zamęczony” ścisłością poselskiej kontroli. Premier nie był szefem posłów, był ich petentem.
2.
Rozwój systemów partyjnych i parlamentaryzacja ustrojów zmieniły logikę relacji egzekutywa-legislatywa. Premierzy mogli liczyć na partyjną lojalność większości posłów. Ważnym dla dynamiki rządzenia krajem stała się relacja pomiędzy premierem i kluczowymi ministrami a liderami frakcji partyjnych w izbach poselskich, czasami także dodatkowym czynnikiem byli whipowie. Partie polityczne przez wiele dekad XX w. potrafiły wygenerować wielkich liderów, wręcz mężów stanu (zjawisko dzisiaj w gruncie rzeczy niespotykane), i obsadzać nimi urzędy szefów rządów. A jednak i Churchill, i de Gaulle, i Adenauer musieli nieustannie „użerać się” z parlamentami i drżeć o większość dla niejednej z kluczowych ustaw. Pomimo formalnej większości swoich partii i koalicji. Działo się tak, ponieważ w polityce obok nich, tych najwybitniejszych, znajdowało się wiele miejsca dla dziesiątek, jeśli nie setek niewiele mniej wybitnych i samodzielnych polityków, którzy nie obawiali się powiedzieć „nie”. Egzekutywa i legislatywa były zrodzone z tego samego układu sił politycznych, wyłonionego w ostatnich wyborach. Ale legislatywa potrafiła zachować niezależność i niekiedy dyktować warunki, temperować zapędy ministerialnych „gorących głów”, wykrywać, kontrolować i wyciągać konsekwencje wobec przykładów łamania prawa czy korupcji wśród partyjnych kolegów. Jasne, że nie zawsze. Ale nieporównywalnie częściej niż dziś.
Partie polityczne nie były „wodzowskie”. Nie obowiązywała zasada ani utożsamiania Prezesa z bóstwem, ani logika „Kto nie z Grzesiem, tego z Mieciem”. Partyjne zjazdy, kongresy czy konwencje nie były medialnymi, reżyserowanymi dla potrzeb telewizji, show absolutnej jedności poglądów, gdzie „jedna partyjna pięść” pieje z zachwytu wobec linii partii i wielkości swojego lidera. Tam toczyły się zażarte spory, ludzie obrzucali się i argumentami, i czasem inwektywami, trzaskano drzwiami, walono pięścią w stoły, w kuluarach niekiedy fruwały krzesła. Słowem, toczyło się POLITYCZNE ŻYCIE z udziałem wolnych ludzi, o silnych przekonaniach i poglądach, i o silnych kręgosłupach. To nie były struchlałe dzieciaki przywykłe nosić teczkę za swoim patronem i w gruncie rzeczy niczego innego nieumiejące, które po latach przeistaczały się w politykierów niezdolnych do zmiany zawodu, więc przerażonych na śmierć perspektywą niebiorącego miejsca na liście wyborczej za dwa lata.
3.
Partie wodzowskie wykosiły tych ludzi ze swoich szeregów i z realnego życia politycznego. (Oczywiście nie wszystkich. Trzeba nadmienić, że nawet w polskiej polityce są „rodzynki”, które zagryzają zęby i zaciskają pięści i trwają w tych patologicznych realiach, aby coś zrobić dla kraju). Przestały być przestrzeniami debaty na mniejszą skalę, gdzie zamiast ludzi o różnych poglądach, ścierają się ze sobą zwolennicy jednego i tego samego nurtu ideowego, ale mający różne wizje szczegółowe lub popierający różnych liderów. Przeistoczyły się w grupy ludzi może i nawet o zupełnie różnych poglądach, ale wspólnym oddaniu jednemu i temu samemu liderowi. Gdy więc tego rodzaju partia wygrywa wybory i samodzielnie lub w koalicji z drugą partią też wodzowskiego typu zdobywa większość w parlamencie, po czym jej „szychy” obsadzają stanowiska rządowe, to jak pomniejsi działacze pozostawieni w poselskich ławach mają gwarantować niezależność legislatywy od egzekutywy? Mają nagle, po tym, jak zdobyli mandat „dzięki” uzyskanemu od lidera wysokiemu miejscu na liście, pójść z nim na wojnę, kontrolować jego wydatki budżetowe, sprzeciwiać się szkodliwym projektom ustaw, czy – o, zgrozo – upubliczniać naruszenia prawa, których sam szef, albo jakiś jego przyboczny w randze ministra się dopuścił? Może to odtąd robić tylko opozycja, ale ona ma mniejszość głosów i żadnej komisji śledczej nie powoła, żadnej ustawy nie zablokuje. Z biegiem czasu przejęte przez partie wodzowskie parlamenty przeistoczyły się w podnóżki egzekutywy, w maszynki do głosowania. Współczesny poseł nie ma już samodzielnie myśleć, nie ma być „człowiekiem zasad”, nie ma mieć – broń Boże – silnych poglądów. Ma wciskać guziki na komisjach i w sali plenarnej, ma recytować gotowce w wywiadach dla mediów, a poza tym trzymać zęby na kłódkę. Inaczej po 4 latach się mu podziękuje. Parlament ma zaś tylko dokonywać formalności o nazwie „pierwsze czytanie”, „drugie czytanie”, „odrzucenie poprawek” i „trzecie czytanie”. I to w sportowym tempie. Niczym zleceniobiorca, niczym dla zachowania pozorów podtrzymywana przestrzeń odbywania przestarzałych rytuałów demokracji.
Najbardziej oczywistym skutkiem tego procesu jest utrata funkcji kontrolnej legislatywy. To w kosmosie checks and balances ważny aspekt, w Polsce rzadko kiedy doceniany. Stara się to robić opozycja, pomimo nadmienionych powyżej ograniczeń. Jako że ministrowie coraz bardziej lekceważą interpelacje poselskie czy wezwania na posiedzenia odpowiednich komisji, to nowym dość zjawiskiem są przeprowadzane przez posłów opozycji „kontrole poselskie” bezpośrednio w danych instytucjach. Mahomet olewa górę, więc góra próbuje przyjść do Mahometa (oczywiście zwykle całując jego klamkę). Kontrolę może więc sprawować tylko władza trzecia, sądownicza, ale w przypadku spraw karnych sitem staje się kontrolowana przez władzę prokuratura, w polskich realiach odnoga egzekutywy. Poza tym oczywiście atak na sądownictwo to kolejny etap likwidacji trójpodziału władzy. Pozostając w tej logice, niezależność mają tracić również inne instytucje kontrolne, jak Rzecznik Praw Obywatelskich czy Niezależna Izba Kontroli. Ten etap byłby już za nami, gdyby nie dość hollywoodzka okoliczność ujawnienia rozbieżności zdań co do najmowania nieruchomości sutenerom pomiędzy szefem NIK a resztą obozu władzy, ujawniona akurat chwilę potem, jak ów nowy szef NIK stał się nieusuwalny.
W efekcie jedyną protezą dla utraconej funkcji kontrolnej legislatywy okazuje się tzw. czwarta władza (media) oraz aktywna opinia publiczna, organizująca się lepiej niż kiedykolwiek dzięki narzędziom internetowym. Kierunek kolejnego etapu „porządkowania” ustroju jest więc wiadomy i w Polsce już w znacznej mierze napoczęty.
Kastracja samodzielnej pozycji legislatywy jako organu władzy ma także dalsze skutki. Gdy zanika potrzeba układania się z innymi aktorami sceny politycznej, koalicjantami, czasem opozycją, ale przede wszystkim wpływowymi postaciami we własnym obozie partyjnym, zamknięciu ulega droga do budowy choćby namiastki konsensualnej demokracji. Cała polityka to dzisiaj dyktat. Każda różnica zdań jest postrzegana nie jako szansa, aby poznać nowe argumenty, czegoś się dowiedzieć i zweryfikować własne spojrzenie być może w ciekawy, nowy sposób, a jako akt wrogi, wypowiedzenie sojuszu, zerwanie możliwości dalszej współpracy. Nie ma ucierania stanowisk. Stanowisko zostaje określone w chwili wyłonienia lidera. Odtąd jego stanowisko to stanowisko partii. Tylko przez wzgląd na kiepskie konotacje historyczne nie stosuje się zielonych czy czerwonych książeczek dla kodyfikacji złotych myśli takiego lidera.
Jeśli tak wyglądają relacje pomiędzy kilkudziesięcioma osobami tworzącymi jądra funkcjonowania kliku istotnych dla polityki grup partyjnych, to jak można spodziewać się, że w Polsce poprawi się jakość debaty publicznej? Jak liczyć na to, że będziemy stosować narzędzia takie jak bezpośrednia demokracja, konsultacje społeczne, publiczne wysłuchania? Przy takich warunkach ramowych będą to kolejne rytuały i pozerstwo, tym razem obejmujące coraz bardziej rozczarowanych i sfrustrowanych obywateli.
Demontaż niezależności legislatywy wzmocnił pozycję partyjnych wodzów w Polsce i pozbawił ich otoczenia złożonego z ludzi silnych, którzy mogli stanowić pierwszą barierę dla rozwoju najbardziej radykalnych koncepcji destrukcji ustroju polskiej demokracji liberalnej. Prezes nie miał nikogo, kto by mu powiedział, że jest nagi albo niespełna rozumu. Od lat powstawały idealne warunki, aby wyrzucić na śmietnik cały „balast” proceduralizmu parlamentarnego i wejść w logikę samowolki. Od omnipotencji na sali plenarnej Sejmu droga do przekształcenia całego państwa we „własność” wodza i jego zauszników okazała się być nader krótka i prowadzić przez jedną kartkę wyborczą, której werdyktu potem już może nie uda się nigdy cofnąć.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.