„Miłość” to jeden z najważniejszych filmów tego roku. Nie tylko ze względu na perfekcyjną realizację. Przede wszystkim dlatego, że wniósł coś do dyskusji o najbardziej uniwersalnych tematach, o których – tak się przynajmniej wydawało – powiedziane zostało już wszystko.
Ocena: 8/10
Michael Haneke rezygnuje ze wszystkich zabiegów narracyjnych, które znamy – nie znajdziemy tutaj ani wielkiej, ani małej katastrofy, charakterystycznych dla amerykańskiego kina. Nie będzie także wstępu i rozwinięcia. Jedyne, co obejrzymy na ekranie, to zakończenie. Opowiedziane prawie w całości linearnie, ale fragmentarycznie, momentami chaotycznie, czasami bardzo symbolicznie. Realizacja oparta jest na paradoksach: muzyka jest jednym z najważniejszych (także fabularnie) elementów filmu, ale prawie jej nie ma; montaż i zdjęcia robione są z perfekcyjną dokładnością, jednak czasami, zwłaszcza podczas długich scen, kamera sprawia wrażenie położonej gdziekolwiek, ot tak, od niechcenia. Właśnie tak, jakbyśmy całą historię oglądali z perspektywy starszego człowieka, który usiłuje opowiedzieć nam o swoim życiu.
A jest to opowieść o szczęśliwym, kochającym się małżeństwie: oboje pracowali jako nauczyciele muzyki, dziś siedzą w dom, rozmawiają o literaturze i muzyce, czytają „Le Monde”, a czasami wychodzą na koncerty swoich byłych uczniów. Ich schematyczne życie zostaje niespodziewanie przerwane przez chorobę Anny. Przez kolejne sceny obserwujemy zmagania męża, który walczy z postępującą chorobą żony. I pomimo że czasami pomaga mu dozorca, zatrudnione pielęgniarki oraz córka, tak naprawdę zazwyczaj musi radzić sobie sam.
Tytułowa miłość jest wyłącznie pretekstem, aby o opowiedzieć widzom o najważniejszych emocjach. Tych, o których pisano już setki podniosłych filmów, książek i piosenek. Tutaj jest inaczej – Haneke zdaje się nam mówić, że obserwujemy małżeństwo, takie wiele innych, we Francji i na całym świecie. Ta historia wcale nie musiała dziać się w Paryżu, podobne sytuacje zdarzają się wszędzie, także wokół nas – sto, pięćdziesiąt i pięć kilometrów od naszych domów.
Jednak Paryż – miasto zakochanych – nie jest na pewno wyborem przypadkowym. Paryski stereotyp kontrastuje z naturalistycznym obrazem, który oglądamy. Dzięki temu klarowne staje się najważniejsze przesłanie filmu: żeby kochać, nie musisz być Jackiem Dawsonem i płynąć na „Titanicu”. Można także ten film interpretować szerzej – najbardziej prawdziwe emocje to te, które przeżywamy intymnie. Na całym świecie, w milionach podobnych mieszkań, mieszkają ludzie, którzy kochają, nienawidzą, rodzą się i umierają – i są oni bardziej realni niż bohaterowie epickich opowieści.
Być może najważniejszą sceną filmu jest moment, w którym Georges – główny bohater – rozmawia ze swoją córką o chorej matce. Eva prosi go, żeby zastanowili się nad tym, co zrobić, Georges krzyczy, że tutaj nie ma się nad czym zastanawiać: będzie coraz gorzej, aż pewnego dnia się skończy. Jak się skończy – wiemy od początku, ponieważ w pierwszej scenie widzimy, jak policja odnajduje, leżące na łóżku, zwłoki Anny. Dlaczego reżyser zdradził nam zakończenie? Ponieważ przewrotnie pokazał nam w ten sposób wyświechtany banał: każde życie kończy się śmiercią. Zdradził więc wszystko, mówiąc nam to, o czym przecież każdy doskonale wie.