Mój dziadek zwykł mawiać, że do obietnic zawsze potrzeba dwóch, jednego, który obiecuje i drugiego, który dotrzymuje. To także przypadek najsłynniejszego w Polsce przelewu.
Premier Donald Tusk od początku bardzo angażował się w sprawę sprzedaży stoczni w Gdyni i Szczecinie, licząc na spektakularne zwycięstwo, które mogło zdjąć z niego odium „bezdusznego liberała”. Na szali położył cały swój autorytet. Spotykał się ze stoczniowcami, ścigał last minute przebywającego na urlopie premiera Kataru. „Dzisiejsze podpisanie umów jest wynikiem ponad rocznych zabiegów Premiera Donalda Tuska i Ministra Skarbu Państwa Aleksandra Grada oraz Agencji Rozwoju Przemysłu w celu pozyskania inwestorów zainteresowanych kontynuacją produkcji stoczniowej w Gdyni i Szczecinie” – chwali się ministerstwo na swojej stronie internetowej w dniu podpisania umowy sprzedaży 28 maja. Tusk gwarantował nie tylko jakoby stuprocentowo pewną transakcję i niepodzielność majątku stoczni, ale też miejsca pracy przy budowie nowych okrętów, co od początku wydawało się mało realne w apogeum największego od dziesięcioleci kryzysu gospodarczego.
Tusk licytował wysoko. Tak wysoko, że w przypadku porażki zagroził dymisją. Tyle, że nie swoją, a ministra skarbu. Aleksander Grad stał się zakładnikiem sukcesu swojego szefa. Pytanie, czy poddany presji widział tylko to, co chciał zobaczyć, ignorując liczne sygnały, że transakcja może nie dojść do skutku, czy też postanowił wspólnie z premierem liczyć, że jednak „jakoś to będzie”
Gdyby nie chodziło o setki milionów złotych, fakt, że nieznany nikomu międzynarodowy inwestor zawiesił płatność po tym, jak dostał list od jakiejś anonimowej polskiej organizacji, budziłby pusty śmiech. To, że rząd w to wytłumaczenie uwierzył, a nawet sam z dużym przekonaniem rozgłaszał, może budzić jedynie politowanie. Jeśli zaś nie uwierzył i do końca mydlił oczy opinii publicznej, świadczy nie tylko o cynizmie, ale i skrajnej głupocie. Tak głośnej sprawy nie można było ukryć, a brnięcie w zaparte i odmawianie prawdziwości pogłoskom o problemach z płatnością skompromitowało zarówno ministra skarbu, jak i premiera z jego PR-owskim otoczeniem. Trudno zrozumieć, jak podmiot tak nietransparentny jak Stichting Particulier Fonds Greenrights mógł w ogóle stanąć do licytacji, a co dopiero ją wygrać i nie zaalarmować przy tym odpowiednich służb, których zadaniem jest sprawdzanie inwestorów w strategicznych branżach, jak przemysł okrętowy.
Ministerstwo skarbu stara się ratować newsem, że teraz stocznie planuje przejąć rządowy fundusz Quatar Investment Authority. W połączeniu z niedawnym spotkaniem Tuska z premierem Kataru w sprawie inwestycji prywatnej, bądź co bądź, firmy można domniemywać, za ostatnią Gazetą Świąteczną, że polskie stocznie i skroplony gaz z Kataru to od początku naczynia połączone. Z tej perspektywy błędem negocjacyjnym było podpisanie lukratywnego kontraktu na dostawy LNG z Kataru na miesiąc zaledwie przed upływem terminu na przelew za stocznie.
Trudno uwierzyć, żeby premier poświęcając tyle wysiłku sprawie stoczni, nie był o wszystkim na bieżąco informowany. Gdyby mimo to postanowił zdymisjonować Grada, przyznałby się tym samym do dotkliwej porażki. Odwołując się do metody praktykowanej przez SLD za czasów afery Rywina, opóźniłoby to na chwilę pędzącą za saniami (do prezydentury) watahę wilków. Tusk nie powinien jednak zapominać, jak skończyła się dla cieszącego się przeszło 40-procentowym poparciem SLD i „żelaznego kanclerza” Leszka Millera ucieczka od osobistej odpowiedzialności.